Cast

Cast
Art by CoolHiggs

Chapter 11: Love letters from the other side (Thomas Herring)

         ACT II: LET THERE BE LIGHT
   
    Nie mogłem na to patrzeć. Odwróciłem wzrok w końcowych momentach egzekucji, po krzykach niektórych zrozumiałem co działo się na tym przeklętym ekranie. Spojrzałem raz jeszcze na monitor w momencie, w którym zbliżenie na twarz Jake’a zamieniło się w czerń. Koryfeus i Venice stali na środku sali.
- I co o tym sądzisz, moja droga? Czyż to nie był interesujący spektakl?
Oh, z pewnością, jestem kontent z wynikiem tego wydarzenia, jednak kolejny mój ulubieniec odszedł… – Westchnęła, jednak nie było po niej widać żadnej emocji. – Chciałabym również dowiedzieć się co myślą o procesie nasi aktorzy!
            Cisza opanowała salę, nie dziwiło mnie to, przeżywanie tak dużego wachlarza emocji w tak krótkim odstępie czasu z całą pewnością nie jest zdrowe. Na dodatek to wszystko kończy się tym brutalnym akcentem jakim jest „egzekucja”… To nie była egzekucja, to było znęcanie się nad jednym kruchym człowiekiem. Myślałem że morderca będzie zupełnie inny… Znając okoliczności w jakich został postawiony Jake, nie było wątpliwości, był odpowiedzialny za śmierć Simon’a, ale zrobił to by chronić wszystkich, nie tylko tych o których dbał. Nie był mordercą, który zasłużył na taki koniec.           
Nie żartujcie sobie ze mnie! Co wy sobie myślicie do cholery! Co wy mu zrobiliście?! – Głos Julii przełamał ciszę. Podchodziła do marionetek powoli. Na pierwszy rzut oka wyglądała na stanowczą, ale dało się zauważyć że się trzęsie. – Zabiję was wszystkich, za to co mu zrobiliście. Nie pisał się na to wszystko!
Wręcz przeciwnie, panienko Mushial. Chyba musimy wam dokładniej wytłumaczyć czym jest osoba wyniesiona, na którą wszyscy tutaj aspirujecie. – Koryfeus zaczął mówić, nie reagując na zbliżającą się dziewczynę. – Każdy z was jest kandydatem na wyniesionego, dołączając do rytuału daliście swoje świadectwo bycia czystym z wszelakich skaz. Zabijając innego kandydata stawiacie tą czystość na szali. Wyniesiony jest bytem idealnym, co za tym idzie nie popełniłby błędów które doprowadziłyby do tego że zostałby odkryty podczas procesu. Dając się złapać, lub jak w tym przypadku, przyznając się do dokonanego czynu, wyrzekacie się tej czystości, zostajecie zwykłym pospólstwem, robactwem którego śmierć nic nie znaczy. Egzekucje mają wam pokazać że uważanie się za godnego bycia wyniesionym ma swoje ryzyko.
A wy znowu o tym pierdolony wyniesieniu, mam je gdzieś, jeśli jeszcze nie zrozumieliście, chcę tylko pomścić Jake’a…
- Julia… odpuść. – Marynarz złapał ją za dłoń.
Puść mnie, Raph… nie będę się powtarzać.
Nie poprawiasz naszej sytuacji. – Lesbijka spojrzała się na resztę grupy, z ciekawości rzuciłem okiem na innych, wiele osób patrzyło się na nią z gniewnym spojrzeniem, kilka osób ze łzami w oczach, tylko Adalbert i Charles wyglądali jakby oczekiwali czegoś. Mushial zacisnęła pięść, zauważyłem krople krwi skapujące spomiędzy jej palców.
Chodźmy stąd. – powiedziała odwracając się na pięcie i przepychając przez grupę.
Wybornie! Dziękujemy za waszą obecność dzisiaj i powodzenia w następnym przedstawieniu! – Krzyknęła Venice na odchodne. – A co do ciebie kacie, jak zawsze, wiesz co robić prawda?
- Saymon wie… – powiedział poprawiając miniaturową kosę na jego plecach.
            No dobra, a teraz nam wszystko wyśpiewacie! – Sebastian stał nad czwórką niedoszłych morderców. Wszyscy siedzieliśmy w salonie, niektórzy nie mieli siły na kolejne rozmowy, jednak znalazło się kilka osób które chciało poznać całą prawdę. Casper, Julia, Raph i Ada siedzieli plecami do kominka, otoczeni przez niedźwiedzia, dziennikarkę, tłumacza, pisarza fanfiction i mnie. – Kim jesteście tak naprawdę?
Nasze profesje, imiona i pozostałe info jest prawdziwe. – powiedział obojętnie Cartie. – Jedynym nowym urywkiem informacji jest to że się znaliśmy z wcześniej.
I to przed nami ukrywaliście. Dlaczego? – Dopytała Sunny
To dawało nam przewagę w wypadku gdyby to było standardowe porwanie. Przeciwnicy nie spodziewaliby się naszego zgrania. – Wyszeptała Ada przez łzy, dalej płakała za barmanem.
Niby jesteście z jednej grupy, miała jakąś nazwę? – Zaciekawił się Charles.
Nie znaleźlibyście nas pod żadną konkretną nazwą, ale my się lubiliśmy określać „Lożą”.
I jesteście organizacją kryminalną? – Zapytałem, byłem ciekaw czy to była grupa wytrenowanych zabójców, albo coś jak mafia, albo może drużyna najbogatszych ludzi na świecie, albo, albo…
- Robiliśmy różne rzeczy dorywczo. – Przerwał moją falę pomysłów marynarz.
- W tym morderstwa? – Sebastian schował ręce w kieszeniach futra.
Chyba nigdy nie przyjęliśmy zlecenia na zabójstwo…
Możecie już skończyć to cholerne przesłuchiwanie? – Julia, która nie odezwała się cały ten czas, w końcu wybuchła. – Nie jesteśmy jakimiś skrytobójcami na życzenie, byliśmy organizacją kryminalną, ale nieczynną od dłuższego czasu. To wszystko… więc dajcie już innym odpocząć.
Na procesie jednak pokazaliście że jesteście całkiem sprawni w zabijaniu. – Uśmiechnął się Charles.
Ja ich do tego namówiłam, więc całą winę wezmę na siebie…
Ale tu nie chodzi o to kto weźmie winę, tylko fakt że to zrobili. – Powiedziała pretensjonalnie Sunny.
Pieprz się, Whatever!
Myślę że Julia ma rację, wystarczy tych przesłuchań. – Wtrącił się do rozmowy analityk. – Wszyscy są zmęczeni i nie potrafią myśleć logicznie, zwłaszcza po tym jak widzieli co się stało z Jake’iem.
            Rozejrzałem się po salonie, wszyscy byli porozrzucani po całym pomieszczeniu. Anton siedział z Yukino i Habberem, chyba starali się nawzajem pocieszać. Matthew i Alvaro dyskutowali o czymś przy barze. Matthias siedział zamyślony, wpatrując się w jedno z wyjść z pokoju.
Przepraszamy że musimy wam przerwać wasze aktualne czynności, ale musimy zademonstrować wam jeden z waszych nowych przywilejów. – Odwróciłem głowę w kierunku z którego dochodziły głosy, Koryfeus i Venice stali zaledwie kilka centymetrów ode mnie. Krzyknąłem, nic dziwnego, zaszli mnie bezszelestnie. – Oh, wystraszyliśmy pana, panie Herring? Szczerze przepraszamy.
Czego od nas jeszcze chcecie? Chcemy już odpocząć! – Powiedziała Yukino, mój krzyk wszystkich zaalarmował i po chwili wszyscy stali wokoło marionetek.
Rozumiemy wasze wyczerpanie, ale ta sprawa nie może czekać. – Mówiąc to Koryfeus wyciągnął zza swojej szaty niewielki przedmiot. Co to było? Medalion? Moneta? Lalka podała przedmiot analitykowi. Ten zaczął obracać coś w dłoniach, oglądając go z każdej strony.
Co to ma być? Tazos? – Zapytał Chester
Wygląda jak… pokerowy żeton. Jest na nim napisane „Pokój dziecięcy” – Bleslav podał krążek dalej żeby inni mogli mu się przyjrzeć. – Ale co nam po nim jeśli mogę wiedzieć?
Jak odkryliście, wiele pomieszczeń w tym kurorcie jest zamkniętych i nie byłoby fair dla ocalałych procesu żeby tak nic nie otrzymywali w zamian. W ramach tego, będziecie otrzymywali takowe oto żetony które pozwolą wam otwierać nowe miejsca. Czy to nie ekscytujące?! – Nikt nie był podekscytowany. W końcu żeton miał trafić do mnie, odruchowo chciałem go złapać prawą ręką, jednak dotarło do mnie po chwili że kończyna nie drgnęła.
             Podczas wystawiania „Romea i Julii” bez namysłu zmieniłem tekst i otrzymałem za to karę. Czułem jakby coś chciało mi usmażyć mózg, jakby fala elektryczności przeszyła całe moje ciało, a następnie skumulowała w głowie, następną rzeczą jaką czułem było odrętwienie w prawym ramieniu. Było to głupie z mojej strony, zlekceważyłem ostrzeżenia marionetek i zapłaciłem za to… mam nadzieję że kiedyś wróci mi czucie w ręce… Wziąłem żeton w lewą dłoń i obróciłem parę razy między palcami, żeton był różowo-biały z czarnym grawerowanym napisem „Pokój dziecięcy”. Podałem przedmiot do Sunny, ta się uśmiechnęła do mnie i zapytała:
W porządku, Thomas? Jak ręka? – Wyglądała na zmartwioną, nie chciałem nikomu być kulą u nogi.
- Lepiej niż kiedykolwiek, co nie? – Pokręciłem lekko tułowiem aby kończyna bezwładnie pobujała się. Uśmiechnąłem się szeroko, choć martwiłem się czy kiedykolwiek wrócę do pełni sprawności. Chciałem wszystkim pomagać z moimi innowacyjnymi wynalazkami, ale jeśli ja sam nie będę w stanie sprawnie funkcjonować, jak mają to robić moje urządzenia? Dziennikarka uśmiechnęła się szerzej, po czym pokręciła głową:
Głupek z ciebie. Nie rozśmieszaj mnie kiedy jestem tak cholernie zmęczona. – Żeton wrócił do Bleslava
Pozostałe żetony otrzymacie jutro, ten jeden nie mógł zwlekać. Oszczędzimy wam szukania pomieszczenia, ale będzie to wyjątek. Jak wyjdziecie z salonu w kierunku schodów na piętro, to pokój po prawej. Obecność jest obowiązkowa! Widzimy się w środku. – Z tymi słowami marionetki zniknęły za jedną z kanap.
Myślicie że to pułapka? – Zapytał Matthew. – Nie wiem czy chcę tam z nimi iść.
Same to określiły jako nagrodę za przetrwanie procesu… – Sebastian drapał się po brodzie. – Do tego wydają się być wyjątkowo zainteresowane tym co tam znajdziemy…
Mam to gdzieś, ja chcę iść już spać! – krzyknął Habber, rozumiałem co czuł, było już długo po północy, a proces wszystkich wymęczył.
Nie słyszałeś ich? Obecność obowiązkowa, lepiej się ruszcie bo nigdy nie pójdziecie spać. – Adalbert wyszedł jako pierwszy. Grupa spojrzała się po sobie, po czym powolnym tempem zebraliśmy się przed wskazanymi przez lalki drzwiami. – Wszyscy gotowi? Wrzucam.
            W miejscu, gdzie powinna być dziurka od klucza, widać było niewielką szparę, przypominającą tą gdzie wrzuca się monety w automatach. Analityk docisnął krążek kciukiem, po czym usłyszeliśmy lekkie „klik”. Następnie Adalbert złapał za klamkę i pchnął drzwi, nie stawiały żadnego oporu. Weszliśmy po kolei do pokoju dziecięcego. Pomieszczenie było prostokątne, o pastelowo-różowych i białych ścianach. Nie było w nim nic za wyjątkiem dwóch rzeczy: gramofonu stojącego na komodzie z przegrodami i czegoś co wyglądało jak… kukiełkowy teatrzyk. Mdłe, pastelowe barwy przeplatały się w miniaturowych kurtynach zabawki. Wszyscy się rozeszliśmy szukając czegoś interesującego. Skierowałem się do gramofonu jako że uważałem go za najbardziej interesujący z dwóch dostępnych tutaj rzeczy. Urządzenie przypominało „gramofon prawdy” praktycznie pod każdym względem, nie było w nim niczego nadzwyczajnego. Otworzyłem jedną z szuflad komody, między przegrodami znalazłem dwie sztuki płyt winylowych.
Hej ludzie, Thomas coś chyba znalazł. – Powiedziała stojąca koło mnie Yukino, zaraz badała gramofon ze mną? Czy ona się do mnie odzywała… chyba ją olałem.
Co tam masz Tom? – Głos Alvaro przebił się przez tłum który zbierał się wokoło nas.
Uhm… chyba jakieś winyle, tak myślę. – Przyjrzałem się płytom, w wewnętrznym pierścieniu widniały tytuły, odczytałem je powoli… i moje serce zabiło mocniej. Na jednej płycie, czerwonymi kolorami napisane było „Jake Saladsky”, natomiast na drugiej, pomarańczowymi, „Simon Isnt”. Co to miało znaczyć? Czemu imiona ofiar masakry sprzed kilku chwil widniały na tych płytach? Czy one były tu od początku? – Na… na nich są… imiona… Jake’a i Simona?!
Na dźwięk tych imion, wszyscy się poruszyli, nie dziwiłem im się.
Co?!
Co to ma znaczyć?
Co jest do cholery? Ich imiona?
- Kiedy niby marionetki zdołały to przygotować?!
Może spodziewały się że odkryjemy kto zabił Simona i przygotowali to na przyszłość?
WSZYSCY SPOKÓJ! Panikując nic nie wskóramy. – Uciszył wszystkich Charles. – Nie ma sensu panikować przy każdej nowej rzeczy jaką prezentują nam marionetki. Uważam że zamiast zgadywać co się dzieje, powinniśmy puścić te płyty. Co wy na to? Nikt i tak chyba nic nie znalazł koło… uhm… teatrzyku? – Nikt nie zaprzeczał na tę cichą aprobatę, Charles szeroko się uśmiechnął. – Tom-Tom zapodawaj! – Że to ja jestem „Tom-Tom”? Durna ksywka…
Nie nazywaj mnie tak… – Burknąłem montując winyl w urządzeniu. W momencie w którym położyłem igłę na płycie podpisanej imieniem barmana, światła przygasły, pozostawiając jedyne źródło światła na scenie teatrzyku kukiełkowego.           
Zbierzcie się wokoło moje dzieci, albowiem zacznę opowieść o diable który znalazł dom. – Kobiecy głos brzmiał w całym pomieszczeniu, jednak nie z gramofonu który uruchomiłem. Wszyscy spojrzeli po sobie skołowani?
Co się dzieje? Jaką opowieść? I zresztą kto to mówi? – Sunny nie przestawała zadawać pytań.
Przymknij się Whatever. – Charles jakby zahipnotyzowany podszedł bliżej do teatrzyku. – To nagranie jeśli jeszcze nie zrozumieliście.
            - Zatem zaczynajmy. – Kobiecy, delikatny głos zabrzmiał. – Urodzony i wychowany w północnym Vancouver, diabeł żył beztrosko swoim tempem. – W tym momencie, z góry na scenę teatrzyku kukiełkowego wleciała miniaturowa laleczka, która swoim wyglądem przypominała do złudzenia Jake’a, wszyscy zaczęli się zbierać wkoło makiety nie spuszczając oczu z laleczki poruszającej się o sznurkach. Obszedłem teatrzyk, nic, spojrzałem w górę ale sznurki marionetki znikały gdzieś w mroku sufitu. – Bez ojca w rodzinie, który zginął gdy diabeł miał 11 lat, dziecko wychowało się na awanturnika i rebelianta wszczynającego bójki przy każdej okazji. W wieku 18 lat został wyrzucony ze szkoły za akty wandalizmu i przemoc wobec rówieśników oraz nauczycieli, jednak diabła to nie zraziło, wciąż pojawiał się w barach do których miał wstęp, rozrabiał i tłukł się, zarówno z policją jak i okolicznymi gangami. – Każda z wypowiedzianych scen pojawiała się w formie kukiełkowego przedstawienia. Było to tym bardziej przerażające jak szczegółowy był wygląd marionetki Jake’a. – Diabeł żył tak dobre 3 lata, by w końcu dostrzec że jego życie nie ma sensu. Matka diabła wciąż wierzyła że jej syn jest dobrym człowiekiem, dwie siostry bardzo ufały swojemu bratu, a i on był gotów dla nich zrobić wszystko. Natomiast najmłodszy syn, a zarazem brat diabła, z całego serca go nienawidził. To jednak nie powstrzymało naszego bohatera przed wyruszeniem w podróż, diabeł spakował się i zostawiając za sobą jedynie list pożegnalny, opuścił rodzinne strony. Obrał sobie za cel Włochy, wynajął niewielkie mieszkanie na przedmieściach Mediolanu i krótko po tym znalazł pracę jako kelner. Jednak jego plan opierał się na innej profesji. Diabeł od zawsze chciał być barmanem, serwować ludziom najbardziej wykwintne z trunków, to było jego marzenie. Znalazł pracę w małym barze i choć starał się panować nad sobą, to atmosfera włoskiego baru i niekończące się burdy nie dawały mu spokoju, wkraczał do akcji zawsze kiedy zaczynały latać pierwsze szklanki. Właściciel był bardzo wdzięczny za uspokajanie nieokrzesanej klienteli… którą sam diabeł często podjudzał dla rozrywki. Jednak nawet tak przytulne miejsce jak bar mogą skrywać swoje tajemnice. Mroczna prawda wyszła na jaw gdy do baru przyszli ludzie w stylowych garniturach. „Ty jesteś ten nowy? Słyszeliśmy że niezłe z ciebie ziółko… To dobrze, w tej robocie przyda ci się ciężka ręka, albo usta zamykane na klucz. Gratulacje nowy, awansowałeś, bar jest twój. I lepiej nie zadawaj za dużo pytań o poprzedniego właściciela.” Powiedział mężczyzna o spiłowanych kłach i poziomej bliźnie przechodzącej przez linie oczu. Jak się okazało bar był przykrywką dla bazy wypadowej, archiwum oraz punktem zbierania informacji pewnej włoskiej mafii. Diabeł się tym jednak nie przejmował, jego robota dalej polegała na serwowaniu trunków, uspokajaniu klientów, dodatkowo raz na dwa tygodnie miał relacjonować wszystko co usłyszał od klientów do mężczyzny z blizną. Raz w miesiącu musiał również przeprowadzać spis dokumentów archiwalnych. Gangsterzy słusznie zauważyli że używanie prawdziwego imienia diabła byłoby dla niego niekorzystne, więc biorąc pod uwagę reputację impulsywnego awanturnika, nadali mu imię „Diavolo di Vetro”, Szklany Diabeł. Choć jego życie drastycznie się zmieniło od tego co miał w Kanadzie, to diabeł przyjmował to wszystko nader spokojnie, mafijny półświatek nie narzucał mu się, wręcz przeciwnie, ufali mu, w końcu to „tylko chłopak od szklanek” jak sami stwierdzili, dodatkowe roboty nie były uciążliwe i choć zniknięcie poprzedniego właściciela było intrygujące, diabeł wiedział że nie byłoby mądre zadawanie pytań. „Kiedyś za to zapłacicie”- powtarzał sobie w głowie. Minęło pół roku, promienie letniego słońca wpadały przez okna i rozbijały się o równo ułożone szklanki, turystki w skąpych strojach zamawiały najtańsze drinki jakie były w asortymencie. Sielankę włoskiego lata przerwało dwóch gangsterów, wnoszących do lokalu zakrwawionego mężczyznę, który na oko nie był Włochem. Delikwent miał na sobie brudny od krwi i błota garnitur, a na rozbitym nosie ledwo się trzymały okrągłe okulary. Mafia rzuciła nim niedbale na podłogę, odwróciła się i ruszyli w stronę wyjścia. -Hej panowie, a co ja mam z nim niby zrobić?- Zapytał zdziwiony barman przyglądając się mężczyźnie -Zanieś go na zaplecze i go dobij, albo poczekaj aż sam wstanie i wykrwawi się w jakimś rowie na poboczu drogi. Vetro… przecież wiesz że ani nas, ani ciebie on nie obchodzi, więc co z nim zrobisz to twój biznes.
„Nie no, nie będą mi zwłoki brudziły lokalu”- Pomyślał diabeł i przeniósł delikwenta na zaplecze.
Korzystając z okazji że mężczyzna był nieprzytomny, poszperał w jego kieszeniach, zagwizdał
odczytując z dowodu osobistego że facet pochodzi z Anglii. ”Jest Pan daleko od domu.” Diabeł pokiwał głową „Możesz przestać udawać, kolesie od brudnej roboty nie wchodzą na zaplecze.”  „To ty wiedziałeś że nie śpię?” Powiedział otwierając oczy Anglik. „Swoją drogą sam nie jesteś lepszy, twój włoski jest cholernie koślawy.” Dopowiedział. „Jest Pan jakiś durny? Wyciągałem pański portfel, nie było możliwości żebym nie zauważył że Pan wciąż żyje, a poza tym widziałem jak unosi się pańska klatka piersiowa jeszcze wtedy jak Pana wnosili do Baru.” Diabeł wcisnął dowód do portfela, sam portfel zamierzał wcisnąć do kieszeni marynarki Anglika, ale ten go powstrzymał. „Skoro i tak już go trzymasz to wyciągnij dla mnie jedno zdjęcie, dziewczynki w okularach.” „Chodzi o te?”- Zapytał diabeł kierując  w stronę leżącego niewielką fotografię „Wie Pan...to dosyć niebezpieczne trzymać zdjęcia bliskich kiedy ma się porachunki z mafią.” „Te płotki nie mają szans, a kiedy Ona już przejmie stery...tego pociągu już nie zat…” Mężczyzna złapał się za brzuch by po chwili wykasłać krew. „Chyba...nie zostało mi zbyt wiele czasu...jesteśmy w barze, ale nie macie tu pewnie Bivalve Brews, prawda?” - ,,Mam lepszy pomysł’’ -  Diabeł wstał by po chwili wrócić z hojnie wypełnioną apteczką, opatrzył rany Anglika. „Ten koleś za bardzo przypomina mi właściciela tego baru...ciekawe czy rodzina właściciela wie co mu się przytrafiło” myślał nasz bohater. Diabeł przypomniał sobie o jeszcze jednej pracy którą miał otrzymywać od czasu do czasu, punkty takie jak ten bar ( i prawdopodobnie wiele innych w całym Mediolanie) robiły też za
miejsca pozbywanie się niechcianych świadków lub tych którzy zadarli z gangiem...więc w tym
momencie diabeł stał się wrogiem gangu. Natychmiast, wraz z opatrzonym Anglikiem wrócił do
swojego mieszkania, by tam spakować najpotrzebniejsze rzeczy. Przekradając się uliczkami włoskiego miasta w celu uniknięcia schwytania w sieć informacyjną mafii, dotarli na lotnisko. Godzinę później byli już w drodze do Liverpool’u. Podróż dała mu wiele czasu na myślenie, ujrzenie, jak wielu ludzi krzywdzi szkoda wyrządzona jednej osobie. „To niebywałe, czy ludzie w Kanadzie postrzegali mnie tak, jak ja teraz mafię? Przemoc… naprawdę jest paskudna. Nie chcę tak żyć, obiecuję że się zmienię na lepsze, nie odkupię już dokonanych złych uczynków ale...mogę zaprzestać dokonywania kolejnych.” „Ej, to Ty zająłeś się ranami mojego Ojca?” Dziewczyna, na oko w wieku diabła, zadała pytanie wpatrując się uważnie zza szkieł swoich okularów. ”Taa…czy z nim już w porządku?” Bohater zignorował wnikliwe skanowanie ze strony okularnicy, by dalej patrzeć pusto przed siebie. Teraz był prawdopodobnie poszukiwany przez mafię, nie mógł już wrócić do Medio...w ogóle do Włoszech. Musiał zaczynać od zera...znów. Tylko gdzie się podziać... „Widzę że masz wzrok kogoś, kto zaprzepaścił całe swoje życie jednym gestem...jakieś dwa razy. W związku z tym że pomogłeś mojemu Ojcu, ja pomogę tobie, za to mam jedno pytanie. Czy nie zechciałbyś zostać tutaj i mieszkać z nami?” Pytanie zupełnie wyrwało barmana z toku myślenia, nie potrafił się skupić na niczym innym niż tym szczerym uśmiechu goszczącym na twarzy dziewczyny stojącej przed nim. „No więc? Nie mam całego dnia, tak dla twojej informacji. Masz ty jakieś imię w ogóle?” „{             }...ale możesz mi mówić Glass Devil” Powiedział z obskurnym uśmiechem diabeł. „Nie mam zamiaru, to brzmi okropnie.” Urwała krótko dziewczyna. I tak właśnie, diabeł znalazł miejsce w którym czuł się dobrze i potrzebny, chroniąc swoją nową rodzinę i walcząc o lepszy świat z nimi, a imię jego to Jake Saladsky. Czy jemu uda się osiągnąć sukces? Czy diabeł ze szkła zostanie wyniesionym by stworzyć nowe jutro dla swoich bliskich? Cóż, kto wie? – Z tymi słowami znad teatrzyku wysunęły się niewielkie nożyczki przecinając sznurki marionetki Jake’a. Zabawka upadła głucho na ziemię za makietą, a światła po raz kolejny zapaliły się w pomieszczeniu.
Czy to była…? – Zaczął Habber, który cały ten czas stał pod ścianą.
SKĄD ONI TO WIEDZĄ?! – Krzyk Julii przerwał pytanie boksera. – TO WSZYSTKO SIĘ ZGADZAŁO! Skąd… skąd oni znają przeszłość Jake’a?! Marionetki, wyłaźcie, żądam wyjaśnień! Co to było do cholery?!
Prosimy się uspokoić, Panienko Mushial. Jak już pani zaznaczyła, była to przeszłość jednego z poległych aktorów, uznaliśmy że byłaby to szkoda gdyby ich niesamowite przeżycia pozostały niedoświadczone, dlatego też przedstawiamy wam „pokój dziecięcy”, gdzie możecie poznać historie swoich nieżyjących sprzymierzeńców w formie przeuroczych kukiełkowych teatrzyków, czy to nie wspaniałomyślne z naszej strony? – Para marionetek wyłoniła się zza teatrzyku.
Patrząc na reakcje Julii, są to dokładne informacje o naszej przeszłości. Mam rozumieć że macie takie winyle przygotowane dla każdego? – Adalbert nawet nie ukrywał podekscytowania.
Ależ oczywiście, nie potraktowalibyśmy kogokolwiek z was tak okrutnie, by ominąć stworzenie czyjegoś teatrzyku.
To popieprzone i wy wiecie wszystko o nas?! – Sunny się oburzyła, dziwne, spodziewałem się że jej to będzie odpowiadało.
Na dodatek ilość szczegółów, w historii, jak i w przygotowaniu pacynek jest trochę przerażająca. – Stwierdził Anton.
Ależ nie macie czym się przejmować, nie będziemy tak po prostu upubliczniać waszych genez. Przynajmniej na razie. – Koryfeus i Venice machali przepraszająco dłońmi.
- Przepraszam, mam pytanie. – Podniosłem rękę, nie wiem czy było to odpowiednie ale chciałem być miły. – Zastanawiam się co się stało z szukaniem sprawcy zniszczenia gramofonu. Czy dalej mamy się tym martwić?
Nie ma takiej potrzeby, nadarzyła się nam okazja to chcieliśmy ją wykorzystać jako motyw dla was do zabijania się, jednak ostatecznie polowanie nie przyczyniło się do morderstwa. Nawet jeśli sprawca tego incydentu już nie żyje.
Sprawca nie żyje?! – Kilka osób wykrzyknęło w szoku.
A więc to Jake zniszczył pierwszy gramofon. Wstydził się tego że był częścią mafii i wtedy…– Zaczął Sebastian.
Mylisz się. To nie był Saladsky. – Adalbert szybko przerwał niedźwiedziowi, łapiąc się za podbródek. – Jestem w 97% pewny że osobą która zniszczyła urządzenie był Simon.
- Ale czemu miałby to zrobić? – Ktoś z tłumu zadał to pytanie.
- Wracając do naszych przeszłości, nie pamiętam żebym mówił wam cokolwiek o sobie! Skąd macie te wszystkie informacje?! – Matthew wskazał palcem na porywaczy.
Oczywiście że Pan nie pamięta, Panie Tailorwich, to część rytuału. Pamięć o tych, którzy nie przetrwali. To ma sprawić że staniecie się lepszymi wyniesionymi. Przy okazji, chcielibyśmy również poprosić osobę odpowiedzialną o zwrot telefonu Pana Isnta.
Co takiego? Ktoś go zabrał? – Oburzył się Chester.
Jakby nie patrzeć, telefon Simona zaginął. Nie było go na dachu, przy ciele czy w jego pokoju. – Wyliczał Alvaro.
Przysięgam, jeśli znowu się mamy bawić w ciuciubabkę z jakimś anonimo… – Zgrzytał zębami Sebastian, ale…
Proszę, nic mi po nim. I tak nie działa. – Z uśmiechem Charles ukucnął przy marionetkach i wręczył przedmiot w ich małe dłonie.
-Oczywiście że nie działa, potrzebujesz odcisku palca żeby go uruchomić. Głupi jesteś jakiś? – Powiedziała z wyższością Yukino.
Jesteś ostatnią osobą którą może mówić do mnie z takim tonem i miną. – Powiedział to z uśmiechem, ale to bardziej brzmiało jak groźba, na którą fujoshi lekko się wycofała. – Oczywiście że sprawdzałem telefon będąc przy ciele Simona, jednak ten nie reagował na jego odciski palców. Liczyłem że znajdę coś ciekawego, ale nie mogłem z jakieś powodu. – Westchnął zrezygnowany.
Oczywiście że Pan nie mógł. To funkcja o której nie mogliście wiedzieć, jednak dzięki dociekliwości Pana Braida, jesteśmy zmuszeni wam o niej opowiedzieć… Żeby ułatwić trochę robotę mordercy, wyłączamy telefony ofiar. Ma to uchronić przed znalezieniem sprawcy poprzez przejrzenie wiadomości, albo co gorsza… znalezienie nieprzyzwoitych rzeczy. Liczymy na waszą dalszą współpracę, przypominamy również że jutro otrzymacie kolejne nagrody oraz informacje dotyczące nowego przedstawienia. – Marionetki wyszły z pomieszczenia zostawiając wszystkich w niemałym szoku.
            Strasznie dużo informacji, blokowanie telefonów zdecydowanie nie jest fair, chyba o to chodzi żeby umiejętnie się pozbyć wykrycia, pomagając zabójcy marionetki ingerują w tą grę… A może nie? To ich gra, więc ich zasady… nie wiem co o tym myśleć… I na dodatek te winyle z naszymi przeszłościami… Chciałbym poznać moją własną przeszłość… Nie pamiętam dużej części mojego dzieciństwa za wyjątkiem mieszkania w Nowym Jorku. No ale… chyba nie będzie mi to dane biorąc pod uwagę że trzeba zginąć żeby wyciągnęli twój winyl.
- …ring, HERRING! – Z myśli wyrwał mnie głos analityka. – Zasnąłeś?
N-nie, przepraszam, trochę się zamyśliłem, co mówiliście?
Ktoś się pytał czemu niby Simon miałby niszczyć gramofon i myślę że jest tylko jeden sposób aby się o tym przekonać. Mógłbyś włożyć drugą płytę?
Ah jasne, jasne. – Szybko wstałem i zwinnie wymieniłem winyle. Tak jak poprzednio, gdy igła zetknęła się z dyskiem, światła przygasły.
Zbierzcie się wokoło moje dzieci, albowiem zacznę opowieść o lekarzu który nie potrafił kochać. Zatem zaczynajmy. Nasz bohater urodził się w renomowanej rodzinie, która z pokolenia na pokolenie służyła ludziom niczym prawdziwe anioły chodzące po ziemi. Nazwisko tej familii wzbudzało zasłużony respekt. Byli bardzo cenionymi przez wszystkie stany społeczne lekarzami, a każde kolejne narodzone dziecko o tym właśnie nazwisku, wiedziało od początku jaką drogę musi obrać. Nikt nigdy się nie wychylał, wszyscy szli przykładem dziada-pradziada, słynnego lekarza XVII-wieku. W dzieciństwie lekarz mało co widywał się ze swoimi rodzicami. Byli tak bardzo zajęci pomaganiem innym osobom, że nie zauważyli wołania o pomoc własnego syna. Mimo, że codziennie opiekowała się nim niania, to w obliczach szarej codzienności szwajcarskiej Lucerny najbardziej pragnął rodzicielskiego ciepła. Opiekunka od najmniejszego wpajała mu chrześcijańskie wartości, bardzo naciskając na to, że Bóg ma swój plan dla każdego z nas i należy się go słuchać. Kiedy chłopak był w liceum, pierwszy raz dowiedział się o tym, czym są sesje rpg. Bardzo pragnął uczestniczyć w jednej i nauczyć się takowe prowadzić. Poszedł wtedy po lekcjach z grupą swoich kolegów z klasy do mieszkania jednego z nich i tam zgłębiał tajniki bycia mistrzem gry. Ogromnie spodobało mu się to, że pierwszy raz czuł władzę, jednak po kilkunastu dniach myślenia stwierdził, że to tak naprawdę nie on, że rzucane przez graczy kostki są wynikiem Bożego planu, a skoro jest on osobistym wyznacznikiem jego planu, to należy się go bacznie słuchać. Stawał się coraz to lepszym mistrzem gry i jak graczem samym w sobie, ale czuł że to za mało, że Bóg wyszykował dla niego coś więcej. W tym samym okresie jego oceny w szkole zaczęły się pogarszać. Biologia i chemia była w jego przypadku ledwo zdawana i przez to w jego domu po raz pierwszy pojawiła się przemoc, jednak psychiczna. Jego matka wmawiała mu, że nie osiągnie nic jeśli nie zostanie lekarzem, że nikt nigdy przy nim nie będzie, jeśli nie będzie słuchał się rad rodziców, że musi postępować zgodnie z tradycją. Wtedy jednak nasz bohater zadawał sobie pytanie: ,,Czy to naprawdę ja o tym decyduję?’’. Podczas ostatniej sesji rpg jaką poprowadził w swoim standardowo złożonym gronie wprowadził ostatni etap akceptacji tego, że nie posiada kontroli. Zaczął zadawać pytania i czekał na odpowiedź niebios. ,,Czy mam uderzyć Connora? Jeśli tak, to wyrzuć 1-3, jeśli nie to wyrzuć 4-6’’. Wtedy rzucał i patrzył na wynik. Dwa oczka. Odszedł od stołu i podszedł do nieświadomego zaistniałej sytuacji kolegi. Uderzył go najmocniej jak potrafił, tym samym łamiąc nos. Zaraz potem uciekł z mieszkania i pobiegł do swojego domu, lecz nie dosięgnęła go ręka sprawiedliwości. Jego rodzice znajdowali rozwiązanie na większość problemów w pieniądzach, których mieli pod dostatkiem. Wtedy zadawał sobie pytanie które zadecydowało o jego przyszłości: ,,Czy mam zostać lekarzem? Jeśli tak, wyrzuć 1-3, jeśli nie, 4-6. ‘’ I rzucił. Tym razem liczba oczek okazała się być trójką. Zaczął przykładać się do nauki, olewając starą grupę przyjaciół i porzucając przeszłość i marzenie o byciu perfekcyjnym mistrzem gier. Kiedy kończył podstawówkę, urodziła się mu siostra – Natalie. Bardzo ją kochał i opiekował się nią tak, jak sam chciał żeby opiekowali się nim rodzice. Ostatecznie skończył liceum na profilu medycznym i następnie poszedł na studia, zostawiając swoją siostrę z nianią. Wiedział, że wpoi jej najlepsze dla niej wartości. Sam je wpajał. Przez te wszystkie lata trzymał ze sobą w kieszeni kamizeli czerwone kości z czarnymi, wydrążonymi oczkami. Kiedy musiał podjąć jakąś decyzję, robił to tylko za pomocą kości. Wszystkie relacje z ludźmi czy własne związki opierał na rzutach. Ostatecznie skończył studia medyczne i stał się chirurgiem operującym w Lucernie, swoim mieście rodzinnym. Swoją pierwszą operację przeprowadził poprawnie, jednak im więcej zaczynał o tym myśleć, tym bardziej zdawał sobie sprawę z tego, że to nie on powinien decydować. Kiedy rano wychodził do pracy, rzucał kością aby zdecydować o swoim charakterze. Dobry, zły czy neutralny. Każda z opcji dawała inny zestaw cech jaki musiał przejawiać i automatycznie określał jakie uczynki wykona tego konkretnego dnia. Tym razem tak bardzo nie mógł znieść tego jakim Bóg go uczynił. Na stół operacyjny trafiła Natalie – jego młodsza siostrzyczka. Miała tylko 10 lat i zdecydowanie nie zasługiwała na to, co ją spotkało. Potrącił ją samochód podczas powrotu ze szkoły. Kierowca nawet się nie zatrzymał, po prostu pojechał dalej. ,,Ty skurwysynu..’’ – Pomyślał lekarz patrząc na swoją ranną siostrę. Chciał jej pomóc i umiał to zrobić. Wiedział, że może przeżyć. Wiedział, że mógł jej pomóc. Bóg jednak zadecydował inaczej. ,,Plan Boży…’’ – Pomyślał, a po jego policzku spłynęła łza. Operacja się nie udała. Lekarz udawał, że zrobił wszystko co mógł, jednak wiedział co naprawdę miało miejsce. Zabił swoją własną siostrę. Tą, którą zamierzał chronić i wychowywać. Leżała przed nim rozcięta i martwa, kiedy on krztusił się łzami. Wyszedł z sali operacyjnej i zdjął rękawiczki. Wychodząc, wziął w dłoń krzyż ze ściany i rzucił na podłogę. Zniszczył go. Zniszczył go tak samo, jak Bóg zniszczył jego życie. I tak serce lekarza zamieniło się w kamień, nieczułe na dobro tego świata, a imię jego Simon Isnt. Czy znajdzie ukojenie w wyniesieniu? Kto wie? – Z tymi słowami nożyczki raz jeszcze przecięły sznurki marionetkowego Simona, by ten spadł za teatrzyk.
            Nikt nie chciał się odzywać, siedzieliśmy w tej obezwładniającej ciszy. Simon nie chciał by ktokolwiek się dowiedział że doprowadził do śmierci swojej siostry. To był powód dla którego zniszczył gramofon.
To co? Jakieś przemyślenia? Ktoś chce się wypowiedzieć na ten temat? – Zapytał z uśmiechem Charles.
To okropne, że to wszystko w sobie dusił… To nie mogło się dobrze skończyć, biedak. – Yukino patrzyła w podłogę. Niby była psycholożką, ciekawe czy miała jakąś głębszą analizę sytuacji Simona.
Julio, znaliście Jake’a, jeśli jego historia się zgadzała to Simona również musiała. – Bleslav raz jeszcze złapał się za brodę.
Już mówiłam, winyl Jake’a nie kłamał, ostatnie sceny to było nasze pierwsze spotkanie. Dokładne, co do słowa. – Dziewczyna brzmiała na bardzo smutną.
Chodźmy już stąd, to był długi dzień, potrzebujemy odpoczynku. – Cieszyłem się z troski Alvaro o innych. Była miłą odmianą do napięcia jakie było między wszystkimi od kilku ostatnich godzin.
            Wszyscy zaczęli wychodzić z pokoju dziecięcego, chwilę później byłem w drodze do mojego pokoju.
Hej Thomas, poczekaj chwilę. – Odwróciłem się by ujrzeć Sebastiana stojącego kilka kroków ode mnie. Spojrzałem na korytarz za nim, jego mieszkanie było koło mojego… więc czemu podszedł do mnie z drugiej strony? – Nie chciałbyś pójść ze mną i kilkoma innym osobami do restauracji?
Byłem bardzo zmęczony, ale nie potrafiłem odmówić komukolwiek, zwłaszcza że Sebastian starał się trzymać wszystkich w ryzach.
W porządku, ale właściwie to po co? – Minąłem Sebastiana, a ten dorównał mi kroku. – Hej a… co robiłeś po drugiej stronie korytarza?
O czym ty mówisz? – Wyglądał na zakłopotanego. – A, odprowadzałem… Antona… – Szkoda że jego maska zasłania mu twarz, ciężko go odczytać w ten sposób, ale zgaduje że się zarumienił, nie oceniam, to całkiem urocze że się lubią. Też chciałbym mieć tutaj takiego przyjaciela… może Habber chciałby zostać moim kolegą albo Matthias, on wydaje się być strasznie przygnębiony tym całym pobytem tutaj, może uda mi się go jakoś rozweselić. – Słuchasz mnie?
Uhm, tak, jasne… ale mógłbyś powtórzyć?
Sunny kazała przekazać że organizujemy spotkanie, będą na nim wszyscy oprócz tej całej „Loży” oraz Adalberta.
Czemu nie będzie Bleslava?
Bo to psychopata.
A, okej. – Nie chciałem drążyć, nie widziałem analityka jako kogoś kogo powinniśmy się bać, pomógł podczas procesu.
W drodze do restauracji zgarnęliśmy jeszcze Alvaro oraz Matthew, którzy rozmyślali o czymś przy kominku. Całą czwórką weszliśmy do jadalni i usiedliśmy przy jednym ze stołów. To pomieszczenie wyglądało o wiele upiorniej w nocy, mrok kumulował się na granicy ze światłem wiszącym nad naszym stołem, tworząc atmosferę jakby ciemność nas otaczała.
            - No dobra… to czego się napijecie? – Krótką ciszę przerwał Sebastian, wstając od stołu. – Alvaro?
Ty już wiesz czego. – Przez jego maskę było widać lekki uśmiech. Dobrze że chociaż on był w humorze. Reżyser naprawdę jest podporą dla każdego w tym miejscu.
Jasne, jasne, a ty Matthew?
Herbata. – Chłodna, krótka odpowiedź. Kontrast między tą dwójką był naprawdę zdumiewający.
Ooookej, nie powiem że tego się nie spodziewałem jak zapraszałem was na picie… ale co kto woli. Tom?
Zastanawiałem się chwilę czego bym się napił, lista napoi przeleciała mi w głowię ale nie miałem pomysłu…
Wezmę piwo. – Sebastian zniknął w ledwo widocznych drzwiach do kuchni. Tak naprawdę nie miałem jakiejś specjalnej ochoty na picie, alkohol nie był moim sposobem na radzenie sobie ze stresem… Wyciągnąłem kilka wcześniej przygotowanych części urządzeń, śrubki i śrubokręt. Nie mogłem się oprzeć chęci majstrowania przy czymś, czułem się wtedy o wiele lepiej. Z urządzeniami było łatwiej niż z ludźmi, one nie wymagały uwagi czy odpowiedniego dobierania słów, tak jest łatwiej. Kiedyś obraziłem pewną dziewczynę, mówiąc coś bez namysłu… to była pierwsza i ostatnia randka z nią. Ciekawe jak sobie teraz radzi… Uniosłem głowę znad części i zauważyłem jak Alvaro i Matthew patrzą na mnie w ciszy. – Przepraszam? Czy ja wam… przeszkadzam? – Ostatnią rzeczą jakiej bym teraz chciał to być kulą u nogi kogokolwiek.
Nie, my tak tylko się zastanawiamy co składasz. – Zapytał reżyser, nie ukrywał zaciekawienia, standuper zresztą też nie.
Sam jeszcze nie wiem będąc szczerym, będę tak skręcał to coś, aż mnie natchnie na jakiś konkret. – Zaśmiałem się lekko.
I ty tak zawsze bez planu? – Matthew nie brzmiał na przekonanego. – Strata czasu i...
Proszę, nie mów w taki sposób o tym co robię. Ja tego tak nie widzę, improwizacja to sztuka tworzenia rzeczy na poczekaniu, eksplozji inwencji twórczej, niespodziewanego ataku pomysłu. Tak widzę improwizację, tworzenie czegoś z niczego, ulepszanie istniejących rzeczy do robienia niemożliwego. Granicę nie istnieją i zawsze można stać się lepszym… Tak myślę. – Spojrzałem prosto w oczy Matthew, nie byłem zły na standupera, ale dla zaakcentowania mojej wiary w moje słowa, zmarszczyłem brwi. Nie wiem czy to widział ale chciałem wyglądać na zdeterminowanego.
-… Poniekąd cię rozumiem, przepraszam za to, Thomas. – Mężczyzna w złotej masce odwrócił głowę w innym kierunku.
Ale muszę przyznać że trochę ciężko się to robi jedną ręką. – Zaśmiałem się, jednak moim towarzyszą nie było tak do śmiechu z mojego żartu.
Okej, wszyscy, do dna. – Niedźwiedź postawił tacę na stolę, na której znajdowały się 2 butelki wódki, kieliszek, ogromny kufel piwa i dzbanek z herbatą wraz z filiżanką.
Hm… nie przyniosłeś cukru… – zauważył Matthew.
Już posłodziłem, jak chcesz cytrynę, mleko czy co tam jeszcze można dać do herbaty, to już będziesz musiał sam po to pójść, przepraszam.
Cukier wystarczy. – Skwitował standuper.
NO ALVARO! To po małym! – Ryknął Sebastian
Po małym! – Niedźwiedź nalał wódki do kieliszka reżysera, tak że się trochę rozlało. Widzę, że od serducha! Chyba trochę już wypiłeś, co? – Zaśmiał się Alvaro.
No a jakże inaczej. Praktycznie w ogóle nie piłem jeszcze.
To powiedz „Gibraltar”.
Gibar… Gibal… Gilbartar… a chuj ci. – I niedźwiedź wychylił z butelki, niemalże ją opróżniając.
To dlatego przyniosłeś tylko jeden kieliszek? – Zapytałem, zszokowany zachowaniem Copa.
No przecież nie dam Alvaro się spić przed tym spotkaniem w sprawie „Loży”, a pamiętam jak leżał pod stołem podczas imprezy. Tylko dwa kieliszki dla ciebie, mój drogi… – Wskazał na reżysera, ten tylko oparł brodę na ręce i zaśmiał się.
Dobra, masz mnie. Nie mam najsilniejszej głowy.
            Butelkę później, Sebastian próbował nam udowodnić że jest w stanie zrobić salto z wieży ze stołów, Alvaro który go jakimś cudem przekonał że nie ma takiej potrzeby postanowił zabrać go do jego pokoju żeby się szybko ocucił. Siedzieliśmy tak we dwójkę z Matthew. Unikaliśmy swoich spojrzeń, robiło się bardzo niezręcznie kiedy nie było już tych hałaśliwych typów z nami… Na tacy zauważyłem jednak coś co przykuło moją uwagę. Był to niewielki otwieracz do butelek. Musiałem go mieć, był mały, na pewno wejdzie do jednej z moich kieszeni, sięgnąłem po niego powoli. Standuper to zauważył ale nie mogłem nim się teraz przejmować. Złapałem przedmiot i zwinnym ruchem wrzuciłem do jednej z kieszeń w moim pasie narzędziowym. Był to mój najcenniejszy element garderoby, ceniłem go sobie ponad moje własne życie.
Czy ty jesteś kleptomanem? – Zapytał mnie Matthew.
Hm? Nie, chyba nie. Po prostu… nigdy nie wiesz kiedy coś takiego może ci się przydać, okej? Warto nosić ze sobą takie rzeczy. Kto wie kiedy może ci się przydać zapalniczka, nożyczki, pęseta albo na przykład otwieracz do butelek. – Nie wyglądał na przekonanego, ale w sumie co z tego. Jeśli kiedykolwiek mu uratuję życie, zrozumie.
No jak tam sobie chcesz. – Burknął. – Tak poza tym, jak twoja ręka?
Nijak, nie czuję jej i nie mogę nią ruszać, ale tak ogólnie to chyba dobrze z nią. – Spojrzałem na niego, wydawać by się mogło że się czymś stresował, może wciąż nie czuje się dobrze po procesie. – A jak z twoją nogą? I jak się czujesz po procesie? I ta twoja przemowa na koniec procesu, to było niesamowite! Ty to tak na poczekaniu wymyślałeś?
-  Uspokój się, z nogą w porządku, to było tylko zadrapanie… no i bandaż od…  Jake’a bardzo pomógł. Co do procesu, nie wiem co o tym myśleć, to nie było fair wobec barmana żeby tak zginął, to było zbyt okrutne, ale biorąc pod uwagę z jakim rozmachem została wykonana egzekucja, mam podejrzenia kto może stać za naszym porwaniem. Co do tej mowy na koniec, to nie było nic specjalnego, mówiłem co mi ślina nanosiła na język. Ale chyba faktycznie się wtedy wygadałem. – Na koniec się lekko uśmiechnął, rzadko to robił, dlatego czułem się trochę lepiej.
Powiedziałeś że możesz się domyślać kto nas porwał, możesz powiedzieć kto?
Zgaduję że to moi…
Um, przepraszam panów. – Spojrzeliśmy w kierunku z którego dochodził głos, marionetka kucharz przerwałą naszą rozmowę… Z tego co pamiętam nazywał się Raudey. – Czy jest wśród was Pan Thomas Herring?
To ja. – Uniosłem lekko rękę.
Jest Pan proszony do skrzydła szpitalnego. Natychmiast. – Marionetka powiedziała to dosyć obojętnym tonem.
A gdzie to? – Spojrzałem na Matthew, ten tylko wzruszył ramionami.
-Że co? Nie wiecie? W porządku… zabiorę cię tam. – Teraz Raudey brzmiał zdecydowanie na zniesmaczonego. Spojrzałem spanikowany na standupera, wyglądał na równie zdziwionego, ale chyba zrozumiał o co mi chodziło.
On tak po prostu z tobą nie pójdzie. Jeśli ma iść to ze mn…
Idzie sam, jeśli będzie stawiał opory, to paraliż ręki będzie jego najmniejszym problemem. A teraz ruszże się wreszcie. – Marionetka wyszła z restauracji.
Dzięki, ale… poradzę sobie… chyba. – Dałem mu kciuk w górę, po czym skierowałem się do wyjścia.
           Minęliśmy drzwi do kaplicy i stanęliśmy przy pojedynczych drzwiach, które cały czas były zamknięte. Marionetka stając na palcach wrzuciła coś do otworu pod klamką i chwilę później szliśmy długim jasno-oświetlonym korytarzem.
Hej, czy wróci mi czucie w ręce? Trochę się tym zaczynam martwić. – Zapytałem, kucharz spojrzał na mnie, po czym dalej szedł przed siebie.
- Czy ja ci wyglądam na lekarza?
No też masz białe ubrania, więc troch…
Otóż nie jestem lekarzem i ci na takie pytania nie odpowiem. Ten pajac ci powie, mi nie zawracaj gitary, jasne?
- Jasne… – Westchnąłem.
            Szliśmy dalej tak korytarzem aż w końcu dotarliśmy do podwójnych drzwi, te się z łatwością otworzyły, ukazując mi śnieżnobiałe pomieszczenie, wyłożone kafelkami. W dwóch rzędach pod ścianami stały łóżka szpitalne, wszędzie były szafki z przeróżnymi narzędziami oraz specyfikami. Na środku stało obrotowy stołek na którego szczycie siedziała nowa marionetka, ubrana podobnie do Simona, w biały kitel i fryzurą na boba. Obróciła się w naszym kierunku.
HA?! A ciebie kto tu wpuścił?! – Wrzasnął, zeskakując ze stołka. Zaczął iść w naszym kierunku.
Ja… nie wiem w sumie, Pan kucharz chciał żebym tu przyszedł i… – Wystraszyłem się, myślałem że miałem tu przyjść, ale widocznie to był żart ze strony Raudey’a.
Ty siedź cicho! Mówię o nim! – Lekarz wskazał na marionetkę która mnie tu przyprowadziła.
A co ci do tego że tu jestem, pajacu?! – Raudey podszedł na kilka milimetrów od twarzy lalki w kitlu. – Z tego co wiem to nie mam zakazu przybywania tu!
Oficjalnego nie, ale już mówiłem że ciebie nie będę obsługiwał! – Obydwie marionetki odchyliły swoje głowy do tyłu, by po chwili zderzyć się nimi. Stałem w szoku, nie wiedząc co zrobić. Żaden z panów nie odpuszczał i kontynuowały wymianę ciosów. Wyglądały jak dzięcioły uderzające w drewno, albo jak kulki w kołysce Newtona, albo jak…
Nie jestem tu na cholerne badania zakuty łbie!
To po jaką cholerę żeś tu przylazł, co?!
Uhm… P-przepraszam? Bo to ja nie wiedziałem jak tu t-trafić. – Podszedłem trochę bliżej do walczących. – Pan Raudey był na tyle miły że mnie zaprowadził. – Uśmiechnąłem się lekko, ale nogi miałem jak z waty.
Właściwie to co ja mam z nim zrobić? - Spytała marionetka z bobem, przestali się zderzać głowami.
- „Ona” kazała go zbadać, czy nie ma żadnych efektów ubocznych, wiesz, to ten co otrzymał karę. – Już spokojniej odpowiedział kucharz.
- Było tak od razu! Usiądź na którymś z łóżek, zaraz się tobą zajmę, a ty WYPIEPRZAJ! – Ostatnie słowa skierował do Raudey’a, ten o dziwo nie oponował tym razem. Jednak tuż przy drzwiach, zatrzymał się i odwrócił w naszą stronę.
Posprzątałbyś tu czasem, Maulderow! – Mówiąc to włożył ręce do kieszeni spodni.
O czym ty gadasz?! Jest tu wysprzątane na błysk! – Odpowiedziała mu marionetka w kitlu z drugiego końca pokoju. W momencie w którym skończył to zdanie Raudey rozrzucił jakieś śmieci które trzymał w kieszeniach, papierowe kulki, ogryzki i jakieś inne trudniejsze do zidentyfikowania rzeczy.
- Pominąłeś plamkę. – Z tymi słowami wyszedł tyłem z pokoju, nie łamiąc nawet na sekundę kontaktu wzrokowego ze swoim oponentem.
TY CHOLERNA KARYKATURO KUCHARZA! PRZEROBIĘ CIĘ NA NOGĘ OD STOŁU! – Spodziewałem się że poleci za nim w pogoń, ale lekarz tylko westchnął i wdrapał się na stołek obok łóżka na którym usiadłem. – To chyba nie najlepsze powitanie ale… Jestem Maulderow, Marionetka lekarz, przypisana do skrzydła szpitalnego, w razie jakichkolwiek ran, moglibyście się do mnie zgłosić… gdybyście byli w stanie się tu dostać oczywiście. Miło mi cię poznać.
Uhm, Dobry… wieczór? – Lalka uspokoiła się i nawet byłem w stanie uwierzyć że faktycznie była lekarzem. – Więc nikt już nie zginie, jeśli ktoś zostanie ranny?
Oh, ależ nie, nie wolno mi ingerować w zabójstwa ale z drugiej strony nie byłoby interesujące oglądanie jak kaleki starają się powyrzynać, nie sądzisz? A teraz połóż się a ja sprawdzę czy coś ci się nie pomieliło we łbie. – Zrobiłem jak kazał, położyłem się, a ten zaczął przyklejać mi jakieś nalepki z drucikami do czoła, skroni i kilku innych miejsc.
Ale nic mi chyba… nie zrobisz, co nie? – Zaśmiałem się nerwowo, trochę panikowałem, nie wiem czemu ale źle mi się kojarzyły tego typu badania. Ta maszyna pewnie usuwała konkretne osoby z pamięci albo topiła mózg na papkę… albo wręcz przeciwnie, zamrażała go, albo…albo…
Oczywiście że nie, uspokój się, bo jeszcze urządzenie źle coś sczyta.
- Chyba się nie lubicie z Panem kucharzem, co? – Chciałem o to zapytać, ich przepychanki w sumie były całkiem zabawne…
Cholerny kuchcik od siedmiu boleści! Ale tak… nie lubimy się, łagodnie mówiąc. Przez niego nie mam ani chwili spokoju!
Dlaczego?
Wy ich pewnie nie widzieliście, ale Raudey nie pracuje sam. Ma grupę marionetek które mu pomagają w gotowaniu dla was, ale te ciołki co chwilę coś sobie robią w tej zasranej kuchni. To przyjdzie jakaś nadpalona, to bez kończyny czy nawet dwóch. Raz mi nawet przyleźli z lalką bez głowy, aż dziwne że nie znajdujecie ich kończyn w jedzeniu… – Z tą myślą konwersacja się skończyła, ale nie powiedziałbym że mi ulżyło...
            Leżałem tak dłuższą chwilę gapiąc się w sufit, był nieskazitelnie biały, aż raził w oczy. Kiedy Maulderow skończył pomiar, kazał mi usiąść, sprawdził mój wzrok oraz słuch, przy okazji zadawał standardowe dla lekarza pytania typu „Jak się nazywasz?” albo „Czy coś cię boli?”. Odpowiadałem mu szczerze, bo choć był mi kompletnie obcy, czułem że nie ma złych zamiarów… Tak myślałem o każdej jednej marionetce w tym kurorcie…
            15 minut później byłem gotowy do wyjścia, jednak czekałem na moje wyniki. I jeszcze interesowała mnie jedna kwestia.
Uhm… Panie doktorze?
O co chodzi? – Zapytał siedząc na obrotowym stołku.
Czy ja… odzyskam czucie w ręce? Nie ukrywam że trochę mi przeszkadza niemożliwość korzystania z niej. – Błagam, niech nie mówi nie, błagam, cokolwiek, tylko niech to nie będzie permanentna utrata kończyny… Udawałem że mnie to nie rusza, ale w głębi duszy… naprawdę mnie to boli!
- Spokojnie, czucie w ręce wróci, nie byłoby to fair gdybyś został niepełnosprawnym z powodu jednego błędu… Ale minie tydzień, no może dwa, zanim znów będziesz mógł jej używać. – Kamień spadł mi z serca, więc to nie jest mój koniec… uspokój się Tom, wszystko w porządku. – Możesz już iść i pamiętaj, dopóki nie otrzymacie żetonu wstępu tutaj, drzwi pozostaną zamknięte.
W porządku, do widzenia. – Lalka nic mi nie odpowiedziała, minąłem próg i wróciłem tym samym, długim korytarzem.
           Prześlizgnąłem się przez drzwi do holu głównego, rozejrzałem się i nikogo nie zauważyłem…
Tom-Tom! – Wrzasnął Charles, podchodząc do mnie zza filaru, jego głos mnie wystraszył, odruchowo się cofnąłem i plecami dopchnąłem drzwi skrzydła szpitalnego, usłyszałem głośne kliknięcie. – Co tam robiłeś? Z resztą jak żeś otworzył te drzwi, myślałem że były zamknięte.
- No… więc ja… – Nie wiedziałem co powiedzieć, powinienem wyznać prawdę tłumaczowi? Nie ufałem mu jakoś bardzo, ale nie uważałem tej informacji za jakoś szczególnie groźną… – Byłem w skrzydle szpitalnym, jest za tymi drzwiami. Ale już tam nie wejdziesz. – Charles mimo to spróbował otworzyć drzwi, które tym razem stawiały opór. Braid westchnął:
Wiesz Tom, idziesz sobie spokojnie na umówione spotkanie i nagle widzisz jak ktoś wychodzi z „niby” zamkniętego obszaru… jak myślisz, jak powinienem zareagować?
Wysłuchać prawdy, którą mówi ta osoba? – Lekko się uśmiechnąłem, jednak chyba nie tego oczekiwał Charles. Pięść mężczyzny przeleciała tuż obok mojej głowy, zatrzymując się na ścianie za mną. Wzdrygnąłem się, spojrzałem na długie ramię tłumacza. Na pierwszy rzut oka, tego nie widać, ale ręce Charles’a były bardzo umięśnione. Przełknąłem ślinę, niemalże się nią krztusząc.
Ostrożnie dobieraj słowa, Tomcio, albo inaczej sobie pogadamy. – Jego kamienny wyraz twarzy dodawał tylko czynnika grozy. – Nie wspomnę o tym reszcie, ale po spotkaniu mi o tym wszystkim ładnie opowiesz, zgoda? – Znowu wrócił do uśmiechania się. Przyprawiło mnie to o dreszcze. – Zgoda, Herring?
Z-zgoda. – Wymruczałem, wstydziłem się sam siebie, że tak łatwo mu uległem.
W porząsiu! To chodźmy na spotkanko, co ty na to, Tom-Tom? – Znowu to przezwisko…
Mógłbyś nie nazywać mnie „Tom-Tom”? – Poczułem jego ramię na moich barkach.
Haha, zabawny jesteś. – I tak poszliśmy na spotkanie dotyczące „Loży”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz