ACT II: LET THERE BE LIGHT
Nie
mogłem na to patrzeć. Odwróciłem wzrok w końcowych momentach egzekucji, po
krzykach niektórych zrozumiałem co działo się na tym przeklętym ekranie.
Spojrzałem raz jeszcze na monitor w momencie, w którym zbliżenie na twarz
Jake’a zamieniło się w czerń. Koryfeus i Venice stali na środku sali.
- I co o
tym sądzisz, moja droga? Czyż to nie był interesujący spektakl?
- Oh,
z pewnością, jestem kontent z wynikiem tego wydarzenia, jednak kolejny mój
ulubieniec odszedł… – Westchnęła, jednak nie było po niej widać żadnej
emocji. – Chciałabym również dowiedzieć się co myślą o procesie nasi
aktorzy!
Cisza
opanowała salę, nie dziwiło mnie to, przeżywanie tak dużego wachlarza emocji w
tak krótkim odstępie czasu z całą pewnością nie jest zdrowe. Na dodatek to
wszystko kończy się tym brutalnym akcentem jakim jest „egzekucja”… To nie była
egzekucja, to było znęcanie się nad jednym kruchym człowiekiem. Myślałem że
morderca będzie zupełnie inny… Znając okoliczności w jakich został postawiony
Jake, nie było wątpliwości, był odpowiedzialny za śmierć Simon’a, ale zrobił to
by chronić wszystkich, nie tylko tych o których dbał. Nie był mordercą, który
zasłużył na taki koniec.
- Nie
żartujcie sobie ze mnie! Co wy sobie myślicie do cholery! Co wy mu zrobiliście?! –
Głos Julii przełamał ciszę. Podchodziła do marionetek powoli. Na pierwszy rzut
oka wyglądała na stanowczą, ale dało się zauważyć że się trzęsie. –
Zabiję was wszystkich, za to co mu zrobiliście. Nie pisał się na to wszystko!
- Wręcz
przeciwnie, panienko Mushial. Chyba musimy wam dokładniej wytłumaczyć czym jest
osoba wyniesiona, na którą wszyscy tutaj aspirujecie. – Koryfeus
zaczął mówić, nie reagując na zbliżającą się dziewczynę. – Każdy z was
jest kandydatem na wyniesionego, dołączając do rytuału daliście swoje
świadectwo bycia czystym z wszelakich skaz. Zabijając innego kandydata
stawiacie tą czystość na szali. Wyniesiony jest bytem idealnym, co za tym idzie
nie popełniłby błędów które doprowadziłyby do tego że zostałby odkryty podczas
procesu. Dając się złapać, lub jak w tym przypadku, przyznając się do
dokonanego czynu, wyrzekacie się tej czystości, zostajecie zwykłym pospólstwem,
robactwem którego śmierć nic nie znaczy. Egzekucje mają wam pokazać że uważanie
się za godnego bycia wyniesionym ma swoje ryzyko.
- A
wy znowu o tym pierdolony wyniesieniu, mam je gdzieś, jeśli jeszcze nie
zrozumieliście, chcę tylko pomścić Jake’a…
- Julia…
odpuść. – Marynarz złapał ją za dłoń.
- Puść
mnie, Raph… nie będę się powtarzać.
- Nie
poprawiasz naszej sytuacji. – Lesbijka spojrzała się na resztę grupy,
z ciekawości rzuciłem okiem na innych, wiele osób patrzyło się na nią z
gniewnym spojrzeniem, kilka osób ze łzami w oczach, tylko Adalbert i Charles
wyglądali jakby oczekiwali czegoś. Mushial zacisnęła pięść, zauważyłem krople
krwi skapujące spomiędzy jej palców.
- Chodźmy
stąd. – powiedziała odwracając się na pięcie i przepychając przez
grupę.
- Wybornie!
Dziękujemy za waszą obecność dzisiaj i powodzenia w następnym przedstawieniu! –
Krzyknęła Venice na odchodne. – A co do ciebie kacie, jak zawsze, wiesz
co robić prawda?
- Saymon
wie… – powiedział poprawiając miniaturową
kosę na jego plecach.
No
dobra, a teraz nam wszystko wyśpiewacie! – Sebastian stał nad czwórką
niedoszłych morderców. Wszyscy siedzieliśmy w salonie, niektórzy nie mieli siły
na kolejne rozmowy, jednak znalazło się kilka osób które chciało poznać całą
prawdę. Casper, Julia, Raph i Ada siedzieli plecami do kominka, otoczeni przez
niedźwiedzia, dziennikarkę, tłumacza, pisarza fanfiction i mnie. – Kim
jesteście tak naprawdę?
- Nasze
profesje, imiona i pozostałe info jest prawdziwe. – powiedział obojętnie
Cartie. – Jedynym nowym urywkiem informacji jest to że się znaliśmy z
wcześniej.
- I
to przed nami ukrywaliście. Dlaczego? – Dopytała Sunny
- To
dawało nam przewagę w wypadku gdyby to było standardowe porwanie. Przeciwnicy
nie spodziewaliby się naszego zgrania. – Wyszeptała Ada przez łzy,
dalej płakała za barmanem.
- Niby
jesteście z jednej grupy, miała jakąś nazwę? – Zaciekawił się Charles.
- Nie
znaleźlibyście nas pod żadną konkretną nazwą, ale my się lubiliśmy określać
„Lożą”.
- I
jesteście organizacją kryminalną? – Zapytałem, byłem ciekaw czy to
była grupa wytrenowanych zabójców, albo coś jak mafia, albo może drużyna
najbogatszych ludzi na świecie, albo, albo…
-
Robiliśmy różne rzeczy dorywczo. – Przerwał
moją falę pomysłów marynarz.
- W tym
morderstwa? – Sebastian schował ręce w kieszeniach
futra.
- Chyba
nigdy nie przyjęliśmy zlecenia na zabójstwo…
- Możecie
już skończyć to cholerne przesłuchiwanie? – Julia, która nie odezwała
się cały ten czas, w końcu wybuchła. – Nie jesteśmy jakimiś
skrytobójcami na życzenie, byliśmy organizacją kryminalną, ale nieczynną od
dłuższego czasu. To wszystko… więc dajcie już innym odpocząć.
- Na
procesie jednak pokazaliście że jesteście całkiem sprawni w zabijaniu. –
Uśmiechnął się Charles.
- Ja
ich do tego namówiłam, więc całą winę wezmę na siebie…
- Ale
tu nie chodzi o to kto weźmie winę, tylko fakt że to zrobili. –
Powiedziała pretensjonalnie Sunny.
- Pieprz
się, Whatever!
- Myślę
że Julia ma rację, wystarczy tych przesłuchań. – Wtrącił się do
rozmowy analityk. – Wszyscy są zmęczeni i nie potrafią myśleć
logicznie, zwłaszcza po tym jak widzieli co się stało z Jake’iem.
Rozejrzałem
się po salonie, wszyscy byli porozrzucani po całym pomieszczeniu. Anton
siedział z Yukino i Habberem, chyba starali się nawzajem pocieszać. Matthew i
Alvaro dyskutowali o czymś przy barze. Matthias siedział zamyślony, wpatrując
się w jedno z wyjść z pokoju.
- Przepraszamy
że musimy wam przerwać wasze aktualne czynności, ale musimy zademonstrować wam
jeden z waszych nowych przywilejów. – Odwróciłem głowę w kierunku z
którego dochodziły głosy, Koryfeus i Venice stali zaledwie kilka centymetrów
ode mnie. Krzyknąłem, nic dziwnego, zaszli mnie bezszelestnie. – Oh,
wystraszyliśmy pana, panie Herring? Szczerze przepraszamy.
- Czego
od nas jeszcze chcecie? Chcemy już odpocząć! – Powiedziała Yukino, mój
krzyk wszystkich zaalarmował i po chwili wszyscy stali wokoło marionetek.
- Rozumiemy
wasze wyczerpanie, ale ta sprawa nie może czekać. – Mówiąc to Koryfeus
wyciągnął zza swojej szaty niewielki przedmiot. Co to było? Medalion? Moneta?
Lalka podała przedmiot analitykowi. Ten zaczął obracać coś w dłoniach,
oglądając go z każdej strony.
- Co
to ma być? Tazos? – Zapytał Chester
- Wygląda
jak… pokerowy żeton. Jest na nim napisane „Pokój dziecięcy” – Bleslav
podał krążek dalej żeby inni mogli mu się przyjrzeć. – Ale co nam po
nim jeśli mogę wiedzieć?
- Jak
odkryliście, wiele pomieszczeń w tym kurorcie jest zamkniętych i nie byłoby
fair dla ocalałych procesu żeby tak nic nie otrzymywali w zamian. W ramach
tego, będziecie otrzymywali takowe oto żetony które pozwolą wam otwierać nowe
miejsca. Czy to nie ekscytujące?! – Nikt nie był podekscytowany. W
końcu żeton miał trafić do mnie, odruchowo chciałem go złapać prawą ręką,
jednak dotarło do mnie po chwili że kończyna nie drgnęła.
Podczas
wystawiania „Romea i Julii” bez namysłu zmieniłem tekst i otrzymałem za to
karę. Czułem jakby coś chciało mi usmażyć mózg, jakby fala elektryczności
przeszyła całe moje ciało, a następnie skumulowała w głowie, następną rzeczą
jaką czułem było odrętwienie w prawym ramieniu. Było to głupie z mojej strony,
zlekceważyłem ostrzeżenia marionetek i zapłaciłem za to… mam nadzieję że kiedyś
wróci mi czucie w ręce… Wziąłem żeton w lewą dłoń i obróciłem parę razy między
palcami, żeton był różowo-biały z czarnym grawerowanym napisem „Pokój
dziecięcy”. Podałem przedmiot do Sunny, ta się uśmiechnęła do mnie i zapytała:
- W
porządku, Thomas? Jak ręka? – Wyglądała na zmartwioną, nie chciałem
nikomu być kulą u nogi.
- Lepiej
niż kiedykolwiek, co nie? –
Pokręciłem lekko tułowiem aby kończyna bezwładnie pobujała się. Uśmiechnąłem
się szeroko, choć martwiłem się czy kiedykolwiek wrócę do pełni sprawności.
Chciałem wszystkim pomagać z moimi innowacyjnymi wynalazkami, ale jeśli ja sam
nie będę w stanie sprawnie funkcjonować, jak mają to robić moje urządzenia?
Dziennikarka uśmiechnęła się szerzej, po czym pokręciła głową:
- Głupek
z ciebie. Nie rozśmieszaj mnie kiedy jestem tak cholernie zmęczona. –
Żeton wrócił do Bleslava
- Pozostałe
żetony otrzymacie jutro, ten jeden nie mógł zwlekać. Oszczędzimy wam szukania
pomieszczenia, ale będzie to wyjątek. Jak wyjdziecie z salonu w kierunku
schodów na piętro, to pokój po prawej. Obecność jest obowiązkowa! Widzimy się w
środku. – Z tymi słowami marionetki zniknęły za jedną z kanap.
- Myślicie
że to pułapka? – Zapytał Matthew. – Nie wiem czy chcę tam z
nimi iść.
- Same
to określiły jako nagrodę za przetrwanie procesu… – Sebastian drapał
się po brodzie. – Do tego wydają się być wyjątkowo zainteresowane tym
co tam znajdziemy…
- Mam
to gdzieś, ja chcę iść już spać! – krzyknął Habber, rozumiałem co
czuł, było już długo po północy, a proces wszystkich wymęczył.
- Nie
słyszałeś ich? Obecność obowiązkowa, lepiej się ruszcie bo nigdy nie pójdziecie
spać. – Adalbert wyszedł jako pierwszy. Grupa spojrzała się po sobie,
po czym powolnym tempem zebraliśmy się przed wskazanymi przez lalki drzwiami.
– Wszyscy gotowi? Wrzucam.
W
miejscu, gdzie powinna być dziurka od klucza, widać było niewielką szparę,
przypominającą tą gdzie wrzuca się monety w automatach. Analityk docisnął
krążek kciukiem, po czym usłyszeliśmy lekkie „klik”. Następnie Adalbert złapał
za klamkę i pchnął drzwi, nie stawiały żadnego oporu. Weszliśmy po kolei do
pokoju dziecięcego. Pomieszczenie było prostokątne, o pastelowo-różowych i
białych ścianach. Nie było w nim nic za wyjątkiem dwóch rzeczy: gramofonu
stojącego na komodzie z przegrodami i czegoś co wyglądało jak… kukiełkowy
teatrzyk. Mdłe, pastelowe barwy przeplatały się w miniaturowych kurtynach
zabawki. Wszyscy się rozeszliśmy szukając czegoś interesującego. Skierowałem
się do gramofonu jako że uważałem go za najbardziej interesujący z dwóch
dostępnych tutaj rzeczy. Urządzenie przypominało „gramofon prawdy” praktycznie
pod każdym względem, nie było w nim niczego nadzwyczajnego. Otworzyłem jedną z
szuflad komody, między przegrodami znalazłem dwie sztuki płyt winylowych.
- Hej
ludzie, Thomas coś chyba znalazł. – Powiedziała stojąca koło mnie
Yukino, zaraz badała gramofon ze mną? Czy ona się do mnie odzywała… chyba ją
olałem.
- Co
tam masz Tom? – Głos Alvaro przebił się przez tłum który zbierał się
wokoło nas.
- Uhm…
chyba jakieś winyle, tak myślę. – Przyjrzałem się płytom, w
wewnętrznym pierścieniu widniały tytuły, odczytałem je powoli… i moje serce
zabiło mocniej. Na jednej płycie, czerwonymi kolorami napisane było „Jake
Saladsky”, natomiast na drugiej, pomarańczowymi, „Simon Isnt”. Co to miało
znaczyć? Czemu imiona ofiar masakry sprzed kilku chwil widniały na tych
płytach? Czy one były tu od początku? – Na… na nich są… imiona… Jake’a
i Simona?!
Na dźwięk
tych imion, wszyscy się poruszyli, nie dziwiłem im się.
- Co?!
- Co
to ma znaczyć?
- Co
jest do cholery? Ich imiona?
- Kiedy
niby marionetki zdołały to przygotować?!
- Może
spodziewały się że odkryjemy kto zabił Simona i przygotowali to na przyszłość?
- WSZYSCY
SPOKÓJ! Panikując nic nie wskóramy. – Uciszył wszystkich Charles.
– Nie ma sensu panikować przy każdej nowej rzeczy jaką prezentują nam
marionetki. Uważam że zamiast zgadywać co się dzieje, powinniśmy puścić te
płyty. Co wy na to? Nikt i tak chyba nic nie znalazł koło… uhm… teatrzyku? –
Nikt nie zaprzeczał na tę cichą aprobatę, Charles szeroko się uśmiechnął.
– Tom-Tom zapodawaj! – Że to ja jestem „Tom-Tom”? Durna
ksywka…
- Nie
nazywaj mnie tak… – Burknąłem montując winyl w urządzeniu. W momencie
w którym położyłem igłę na płycie podpisanej imieniem barmana, światła
przygasły, pozostawiając jedyne źródło światła na scenie teatrzyku
kukiełkowego.
- Zbierzcie
się wokoło moje dzieci, albowiem zacznę opowieść o diable który znalazł dom. –
Kobiecy głos brzmiał w całym pomieszczeniu, jednak nie z gramofonu który
uruchomiłem. Wszyscy spojrzeli po sobie skołowani?
- Co
się dzieje? Jaką opowieść? I zresztą kto to mówi? – Sunny nie
przestawała zadawać pytań.
- Przymknij
się Whatever. – Charles jakby zahipnotyzowany podszedł bliżej do
teatrzyku. – To nagranie jeśli jeszcze nie zrozumieliście.
-
Zatem zaczynajmy. – Kobiecy, delikatny głos zabrzmiał. – Urodzony
i wychowany w północnym Vancouver, diabeł żył beztrosko swoim tempem. –
W tym momencie, z góry na scenę teatrzyku kukiełkowego wleciała miniaturowa
laleczka, która swoim wyglądem przypominała do złudzenia Jake’a, wszyscy
zaczęli się zbierać wkoło makiety nie spuszczając oczu z laleczki poruszającej
się o sznurkach. Obszedłem teatrzyk, nic, spojrzałem w górę ale sznurki
marionetki znikały gdzieś w mroku sufitu. – Bez ojca w rodzinie, który
zginął gdy diabeł miał 11 lat, dziecko wychowało się na awanturnika i
rebelianta wszczynającego bójki przy każdej okazji. W wieku 18 lat został
wyrzucony ze szkoły za akty wandalizmu i przemoc wobec rówieśników oraz
nauczycieli, jednak diabła to nie zraziło, wciąż pojawiał się w barach do
których miał wstęp, rozrabiał i tłukł się, zarówno z policją jak i okolicznymi
gangami. – Każda z wypowiedzianych scen pojawiała się w formie
kukiełkowego przedstawienia. Było to tym bardziej przerażające jak szczegółowy
był wygląd marionetki Jake’a. – Diabeł żył tak dobre 3 lata, by w końcu
dostrzec że jego życie nie ma sensu. Matka diabła wciąż wierzyła że jej syn
jest dobrym człowiekiem, dwie siostry bardzo ufały swojemu bratu, a i on był
gotów dla nich zrobić wszystko. Natomiast najmłodszy syn, a zarazem brat
diabła, z całego serca go nienawidził. To jednak nie powstrzymało naszego
bohatera przed wyruszeniem w podróż, diabeł spakował się i zostawiając za sobą
jedynie list pożegnalny, opuścił rodzinne strony. Obrał sobie za cel Włochy,
wynajął niewielkie mieszkanie na przedmieściach Mediolanu i krótko po tym
znalazł pracę jako kelner. Jednak jego plan opierał się na innej profesji.
Diabeł od zawsze chciał być barmanem, serwować ludziom najbardziej wykwintne z
trunków, to było jego marzenie. Znalazł pracę w małym barze i choć starał się
panować nad sobą, to atmosfera włoskiego baru i niekończące się burdy nie
dawały mu spokoju, wkraczał do akcji zawsze kiedy zaczynały latać pierwsze
szklanki. Właściciel był bardzo wdzięczny za uspokajanie nieokrzesanej
klienteli… którą sam diabeł często podjudzał dla rozrywki. Jednak nawet tak
przytulne miejsce jak bar mogą skrywać swoje tajemnice. Mroczna prawda wyszła
na jaw gdy do baru przyszli ludzie w stylowych garniturach. „Ty jesteś ten
nowy? Słyszeliśmy że niezłe z ciebie ziółko… To dobrze, w tej robocie przyda ci
się ciężka ręka, albo usta zamykane na klucz. Gratulacje nowy, awansowałeś, bar
jest twój. I lepiej nie zadawaj za dużo pytań o poprzedniego właściciela.”
Powiedział mężczyzna o spiłowanych kłach i poziomej bliźnie przechodzącej przez
linie oczu. Jak się okazało bar był przykrywką dla bazy wypadowej, archiwum
oraz punktem zbierania informacji pewnej włoskiej mafii. Diabeł się tym jednak
nie przejmował, jego robota dalej polegała na serwowaniu trunków, uspokajaniu
klientów, dodatkowo raz na dwa tygodnie miał relacjonować wszystko co usłyszał
od klientów do mężczyzny z blizną. Raz w miesiącu musiał również przeprowadzać
spis dokumentów archiwalnych. Gangsterzy słusznie zauważyli że używanie
prawdziwego imienia diabła byłoby dla niego niekorzystne, więc biorąc pod uwagę
reputację impulsywnego awanturnika, nadali mu imię „Diavolo di Vetro”, Szklany
Diabeł. Choć jego życie drastycznie się zmieniło od tego co miał w
Kanadzie, to diabeł przyjmował to wszystko nader spokojnie,
mafijny półświatek nie narzucał mu się, wręcz przeciwnie, ufali mu, w
końcu to „tylko chłopak od szklanek” jak sami stwierdzili, dodatkowe roboty nie
były uciążliwe i choć zniknięcie poprzedniego właściciela było intrygujące,
diabeł wiedział że nie byłoby mądre zadawanie pytań. „Kiedyś za to zapłacicie”-
powtarzał sobie w głowie. Minęło pół roku, promienie letniego słońca wpadały
przez okna i rozbijały się o równo ułożone szklanki, turystki w skąpych
strojach zamawiały najtańsze drinki jakie były w asortymencie. Sielankę
włoskiego lata przerwało dwóch gangsterów, wnoszących do lokalu zakrwawionego
mężczyznę, który na oko nie był Włochem. Delikwent miał na sobie brudny od krwi
i błota garnitur, a na rozbitym nosie ledwo się trzymały okrągłe okulary. Mafia
rzuciła nim niedbale na podłogę, odwróciła się i ruszyli w stronę wyjścia. -Hej
panowie, a co ja mam z nim niby zrobić?- Zapytał zdziwiony barman przyglądając
się mężczyźnie -Zanieś go na zaplecze i go dobij, albo poczekaj aż sam wstanie
i wykrwawi się w jakimś rowie na poboczu drogi. Vetro… przecież wiesz że ani
nas, ani ciebie on nie obchodzi, więc co z nim zrobisz to twój biznes.
„Nie no,
nie będą mi zwłoki brudziły lokalu”- Pomyślał diabeł i przeniósł delikwenta na
zaplecze.
Korzystając
z okazji że mężczyzna był nieprzytomny, poszperał w jego kieszeniach, zagwizdał
odczytując
z dowodu osobistego że facet pochodzi z Anglii. ”Jest Pan daleko od domu.”
Diabeł pokiwał głową „Możesz przestać udawać, kolesie od brudnej roboty nie
wchodzą na zaplecze.” „To ty wiedziałeś że nie śpię?” Powiedział
otwierając oczy Anglik. „Swoją drogą sam nie jesteś lepszy, twój włoski jest
cholernie koślawy.” Dopowiedział. „Jest Pan jakiś durny? Wyciągałem pański
portfel, nie było możliwości żebym nie zauważył że Pan wciąż żyje, a poza tym
widziałem jak unosi się pańska klatka piersiowa jeszcze wtedy jak Pana wnosili
do Baru.” Diabeł wcisnął dowód do portfela, sam portfel zamierzał wcisnąć do
kieszeni marynarki Anglika, ale ten go powstrzymał. „Skoro i tak już go
trzymasz to wyciągnij dla mnie jedno zdjęcie, dziewczynki w okularach.” „Chodzi
o te?”- Zapytał diabeł kierując w stronę leżącego niewielką
fotografię „Wie Pan...to dosyć niebezpieczne trzymać zdjęcia bliskich kiedy ma
się porachunki z mafią.” „Te płotki nie mają szans, a kiedy Ona już przejmie
stery...tego pociągu już nie zat…” Mężczyzna złapał się za brzuch by po chwili
wykasłać krew. „Chyba...nie zostało mi zbyt wiele czasu...jesteśmy w barze, ale
nie macie tu pewnie Bivalve Brews, prawda?” - ,,Mam lepszy pomysł’’
- Diabeł wstał by po chwili wrócić z hojnie wypełnioną apteczką,
opatrzył rany Anglika. „Ten koleś za bardzo przypomina mi właściciela tego
baru...ciekawe czy rodzina właściciela wie co mu się przytrafiło” myślał nasz
bohater. Diabeł przypomniał sobie o jeszcze jednej pracy którą miał otrzymywać
od czasu do czasu, punkty takie jak ten bar ( i prawdopodobnie wiele innych w
całym Mediolanie) robiły też za
miejsca
pozbywanie się niechcianych świadków lub tych którzy zadarli z gangiem...więc w
tym
momencie
diabeł stał się wrogiem gangu. Natychmiast, wraz z opatrzonym Anglikiem wrócił
do
swojego
mieszkania, by tam spakować najpotrzebniejsze rzeczy. Przekradając się
uliczkami włoskiego miasta w celu uniknięcia schwytania w sieć informacyjną
mafii, dotarli na lotnisko. Godzinę później byli już w drodze do Liverpool’u.
Podróż dała mu wiele czasu na myślenie, ujrzenie, jak wielu ludzi krzywdzi
szkoda wyrządzona jednej osobie. „To niebywałe, czy ludzie w Kanadzie
postrzegali mnie tak, jak ja teraz mafię? Przemoc… naprawdę jest paskudna. Nie
chcę tak żyć, obiecuję że się zmienię na lepsze, nie odkupię już dokonanych
złych uczynków ale...mogę zaprzestać dokonywania kolejnych.” „Ej, to Ty zająłeś
się ranami mojego Ojca?” Dziewczyna, na oko w wieku diabła, zadała pytanie
wpatrując się uważnie zza szkieł swoich okularów. ”Taa…czy z nim już w
porządku?” Bohater zignorował wnikliwe skanowanie ze strony okularnicy, by
dalej patrzeć pusto przed siebie. Teraz był prawdopodobnie poszukiwany przez
mafię, nie mógł już wrócić do Medio...w ogóle do Włoszech. Musiał zaczynać od
zera...znów. Tylko gdzie się podziać... „Widzę że masz wzrok kogoś, kto
zaprzepaścił całe swoje życie jednym gestem...jakieś dwa razy. W związku z tym
że pomogłeś mojemu Ojcu, ja pomogę tobie, za to mam jedno pytanie. Czy nie
zechciałbyś zostać tutaj i mieszkać z nami?” Pytanie zupełnie wyrwało barmana z
toku myślenia, nie potrafił się skupić na niczym innym niż tym szczerym uśmiechu
goszczącym na twarzy dziewczyny stojącej przed nim. „No więc? Nie mam całego
dnia, tak dla twojej informacji. Masz ty jakieś imię w ogóle?”
„{ }...ale
możesz mi mówić Glass Devil” Powiedział z obskurnym uśmiechem diabeł. „Nie mam
zamiaru, to brzmi okropnie.” Urwała krótko dziewczyna. I tak właśnie, diabeł
znalazł miejsce w którym czuł się dobrze i potrzebny, chroniąc swoją nową
rodzinę i walcząc o lepszy świat z nimi, a imię jego to Jake Saladsky. Czy jemu
uda się osiągnąć sukces? Czy diabeł ze szkła zostanie wyniesionym by stworzyć
nowe jutro dla swoich bliskich? Cóż, kto wie? – Z tymi słowami znad teatrzyku wysunęły się niewielkie nożyczki
przecinając sznurki marionetki Jake’a. Zabawka upadła głucho na ziemię za
makietą, a światła po raz kolejny zapaliły się w pomieszczeniu.
- Czy
to była…? – Zaczął Habber, który cały ten czas stał pod ścianą.
- SKĄD
ONI TO WIEDZĄ?! – Krzyk Julii przerwał pytanie boksera. – TO
WSZYSTKO SIĘ ZGADZAŁO! Skąd… skąd oni znają przeszłość Jake’a?! Marionetki,
wyłaźcie, żądam wyjaśnień! Co to było do cholery?!
- Prosimy
się uspokoić, Panienko Mushial. Jak już pani zaznaczyła, była to przeszłość
jednego z poległych aktorów, uznaliśmy że byłaby to szkoda gdyby ich
niesamowite przeżycia pozostały niedoświadczone, dlatego też przedstawiamy wam
„pokój dziecięcy”, gdzie możecie poznać historie swoich nieżyjących
sprzymierzeńców w formie przeuroczych kukiełkowych teatrzyków, czy to nie
wspaniałomyślne z naszej strony? – Para marionetek wyłoniła się zza
teatrzyku.
- Patrząc
na reakcje Julii, są to dokładne informacje o naszej przeszłości. Mam rozumieć
że macie takie winyle przygotowane dla każdego? – Adalbert nawet nie
ukrywał podekscytowania.
- Ależ
oczywiście, nie potraktowalibyśmy kogokolwiek z was tak okrutnie, by ominąć stworzenie
czyjegoś teatrzyku.
- To
popieprzone i wy wiecie wszystko o nas?! – Sunny się oburzyła, dziwne,
spodziewałem się że jej to będzie odpowiadało.
- Na
dodatek ilość szczegółów, w historii, jak i w przygotowaniu pacynek jest trochę
przerażająca. – Stwierdził Anton.
- Ależ
nie macie czym się przejmować, nie będziemy tak po prostu upubliczniać waszych
genez. Przynajmniej na razie. – Koryfeus i Venice machali
przepraszająco dłońmi.
-
Przepraszam, mam pytanie. –
Podniosłem rękę, nie wiem czy było to odpowiednie ale chciałem być miły.
– Zastanawiam się co się stało z szukaniem sprawcy zniszczenia
gramofonu. Czy dalej mamy się tym martwić?
- Nie
ma takiej potrzeby, nadarzyła się nam okazja to chcieliśmy ją wykorzystać jako
motyw dla was do zabijania się, jednak ostatecznie polowanie nie przyczyniło
się do morderstwa. Nawet jeśli sprawca tego incydentu już nie żyje.
- Sprawca
nie żyje?! – Kilka osób wykrzyknęło w szoku.
- A
więc to Jake zniszczył pierwszy gramofon. Wstydził się tego że był częścią
mafii i wtedy…– Zaczął Sebastian.
- Mylisz
się. To nie był Saladsky. – Adalbert szybko przerwał niedźwiedziowi,
łapiąc się za podbródek. – Jestem w 97% pewny że osobą która zniszczyła
urządzenie był Simon.
- Ale
czemu miałby to zrobić? – Ktoś z
tłumu zadał to pytanie.
- Wracając
do naszych przeszłości, nie pamiętam żebym mówił wam cokolwiek o sobie! Skąd
macie te wszystkie informacje?! – Matthew
wskazał palcem na porywaczy.
- Oczywiście
że Pan nie pamięta, Panie Tailorwich, to część rytuału. Pamięć o tych, którzy
nie przetrwali. To ma sprawić że staniecie się lepszymi wyniesionymi. Przy
okazji, chcielibyśmy również poprosić osobę odpowiedzialną o zwrot telefonu
Pana Isnta.
- Co
takiego? Ktoś go zabrał? – Oburzył się Chester.
- Jakby
nie patrzeć, telefon Simona zaginął. Nie było go na dachu, przy ciele czy w
jego pokoju. – Wyliczał Alvaro.
- Przysięgam,
jeśli znowu się mamy bawić w ciuciubabkę z jakimś anonimo… – Zgrzytał
zębami Sebastian, ale…
- Proszę,
nic mi po nim. I tak nie działa. – Z uśmiechem Charles ukucnął przy marionetkach
i wręczył przedmiot w ich małe dłonie.
-Oczywiście
że nie działa, potrzebujesz odcisku palca żeby go uruchomić. Głupi jesteś
jakiś? – Powiedziała z wyższością Yukino.
- Jesteś
ostatnią osobą którą może mówić do mnie z takim tonem i miną. – Powiedział
to z uśmiechem, ale to bardziej brzmiało jak groźba, na którą fujoshi lekko się
wycofała. – Oczywiście że sprawdzałem telefon będąc przy ciele Simona,
jednak ten nie reagował na jego odciski palców. Liczyłem że znajdę coś
ciekawego, ale nie mogłem z jakieś powodu. – Westchnął zrezygnowany.
- Oczywiście
że Pan nie mógł. To funkcja o której nie mogliście wiedzieć, jednak dzięki
dociekliwości Pana Braida, jesteśmy zmuszeni wam o niej opowiedzieć… Żeby
ułatwić trochę robotę mordercy, wyłączamy telefony ofiar. Ma to uchronić przed
znalezieniem sprawcy poprzez przejrzenie wiadomości, albo co gorsza…
znalezienie nieprzyzwoitych rzeczy. Liczymy na waszą dalszą współpracę,
przypominamy również że jutro otrzymacie kolejne nagrody oraz informacje
dotyczące nowego przedstawienia. – Marionetki wyszły z pomieszczenia
zostawiając wszystkich w niemałym szoku.
Strasznie
dużo informacji, blokowanie telefonów zdecydowanie nie jest fair, chyba o to
chodzi żeby umiejętnie się pozbyć wykrycia, pomagając zabójcy marionetki
ingerują w tą grę… A może nie? To ich gra, więc ich zasady… nie wiem co o tym
myśleć… I na dodatek te winyle z naszymi przeszłościami… Chciałbym poznać moją
własną przeszłość… Nie pamiętam dużej części mojego dzieciństwa za wyjątkiem
mieszkania w Nowym Jorku. No ale… chyba nie będzie mi to dane biorąc pod uwagę
że trzeba zginąć żeby wyciągnęli twój winyl.
- …ring,
HERRING! – Z myśli wyrwał mnie głos analityka.
– Zasnąłeś?
- N-nie,
przepraszam, trochę się zamyśliłem, co mówiliście?
- Ktoś
się pytał czemu niby Simon miałby niszczyć gramofon i myślę że jest tylko jeden
sposób aby się o tym przekonać. Mógłbyś włożyć drugą płytę?
- Ah
jasne, jasne. – Szybko wstałem i zwinnie wymieniłem winyle. Tak jak poprzednio,
gdy igła zetknęła się z dyskiem, światła przygasły.
- Zbierzcie
się wokoło moje dzieci, albowiem zacznę opowieść o lekarzu który nie potrafił
kochać. Zatem zaczynajmy. Nasz bohater urodził się w renomowanej rodzinie,
która z pokolenia na pokolenie służyła ludziom niczym prawdziwe anioły chodzące
po ziemi. Nazwisko tej familii wzbudzało zasłużony respekt. Byli bardzo
cenionymi przez wszystkie stany społeczne lekarzami, a każde kolejne narodzone
dziecko o tym właśnie nazwisku, wiedziało od początku jaką drogę musi obrać.
Nikt nigdy się nie wychylał, wszyscy szli przykładem dziada-pradziada, słynnego
lekarza XVII-wieku. W dzieciństwie lekarz mało co widywał się ze swoimi
rodzicami. Byli tak bardzo zajęci pomaganiem innym osobom, że nie zauważyli
wołania o pomoc własnego syna. Mimo, że codziennie opiekowała się nim niania,
to w obliczach szarej codzienności szwajcarskiej Lucerny najbardziej pragnął
rodzicielskiego ciepła. Opiekunka od najmniejszego wpajała mu chrześcijańskie
wartości, bardzo naciskając na to, że Bóg ma swój plan dla każdego z nas i należy
się go słuchać. Kiedy chłopak był w liceum, pierwszy raz dowiedział się o tym,
czym są sesje rpg. Bardzo pragnął uczestniczyć w jednej i nauczyć się takowe
prowadzić. Poszedł wtedy po lekcjach z grupą swoich kolegów z klasy do
mieszkania jednego z nich i tam zgłębiał tajniki bycia mistrzem gry. Ogromnie
spodobało mu się to, że pierwszy raz czuł władzę, jednak po kilkunastu dniach
myślenia stwierdził, że to tak naprawdę nie on, że rzucane przez graczy kostki
są wynikiem Bożego planu, a skoro jest on osobistym wyznacznikiem jego planu,
to należy się go bacznie słuchać. Stawał się coraz to lepszym mistrzem gry i
jak graczem samym w sobie, ale czuł że to za mało, że Bóg wyszykował dla niego
coś więcej. W tym samym okresie jego oceny w szkole zaczęły się pogarszać.
Biologia i chemia była w jego przypadku ledwo zdawana i przez to w jego domu po
raz pierwszy pojawiła się przemoc, jednak psychiczna. Jego matka wmawiała mu,
że nie osiągnie nic jeśli nie zostanie lekarzem, że nikt nigdy przy nim nie
będzie, jeśli nie będzie słuchał się rad rodziców, że musi postępować zgodnie z
tradycją. Wtedy jednak nasz bohater zadawał sobie pytanie: ,,Czy to naprawdę ja
o tym decyduję?’’. Podczas ostatniej sesji rpg jaką poprowadził w swoim
standardowo złożonym gronie wprowadził ostatni etap akceptacji tego, że nie
posiada kontroli. Zaczął zadawać pytania i czekał na odpowiedź niebios. ,,Czy
mam uderzyć Connora? Jeśli tak, to wyrzuć 1-3, jeśli nie to wyrzuć 4-6’’. Wtedy
rzucał i patrzył na wynik. Dwa oczka. Odszedł od stołu i podszedł do
nieświadomego zaistniałej sytuacji kolegi. Uderzył go najmocniej jak potrafił,
tym samym łamiąc nos. Zaraz potem uciekł z mieszkania i pobiegł do swojego
domu, lecz nie dosięgnęła go ręka sprawiedliwości. Jego rodzice znajdowali
rozwiązanie na większość problemów w pieniądzach, których mieli pod dostatkiem.
Wtedy zadawał sobie pytanie które zadecydowało o jego przyszłości: ,,Czy mam
zostać lekarzem? Jeśli tak, wyrzuć 1-3, jeśli nie, 4-6. ‘’ I rzucił. Tym razem
liczba oczek okazała się być trójką. Zaczął przykładać się do nauki, olewając
starą grupę przyjaciół i porzucając przeszłość i marzenie o byciu perfekcyjnym
mistrzem gier. Kiedy kończył podstawówkę, urodziła się mu siostra – Natalie.
Bardzo ją kochał i opiekował się nią tak, jak sam chciał żeby opiekowali się
nim rodzice. Ostatecznie skończył liceum na profilu medycznym i następnie
poszedł na studia, zostawiając swoją siostrę z nianią. Wiedział, że wpoi jej
najlepsze dla niej wartości. Sam je wpajał. Przez te wszystkie lata trzymał ze
sobą w kieszeni kamizeli czerwone kości z czarnymi, wydrążonymi oczkami. Kiedy
musiał podjąć jakąś decyzję, robił to tylko za pomocą kości. Wszystkie relacje
z ludźmi czy własne związki opierał na rzutach. Ostatecznie skończył studia
medyczne i stał się chirurgiem operującym w Lucernie, swoim mieście rodzinnym.
Swoją pierwszą operację przeprowadził poprawnie, jednak im więcej zaczynał o
tym myśleć, tym bardziej zdawał sobie sprawę z tego, że to nie on powinien
decydować. Kiedy rano wychodził do pracy, rzucał kością aby zdecydować o swoim
charakterze. Dobry, zły czy neutralny. Każda z opcji dawała inny zestaw cech
jaki musiał przejawiać i automatycznie określał jakie uczynki wykona tego
konkretnego dnia. Tym razem tak bardzo nie mógł znieść tego jakim Bóg go uczynił.
Na stół operacyjny trafiła Natalie – jego młodsza siostrzyczka. Miała tylko 10
lat i zdecydowanie nie zasługiwała na to, co ją spotkało. Potrącił ją samochód
podczas powrotu ze szkoły. Kierowca nawet się nie zatrzymał, po prostu pojechał
dalej. ,,Ty skurwysynu..’’ – Pomyślał lekarz patrząc na swoją ranną siostrę.
Chciał jej pomóc i umiał to zrobić. Wiedział, że może przeżyć. Wiedział, że
mógł jej pomóc. Bóg jednak zadecydował inaczej. ,,Plan Boży…’’ – Pomyślał, a po
jego policzku spłynęła łza. Operacja się nie udała. Lekarz udawał, że zrobił
wszystko co mógł, jednak wiedział co naprawdę miało miejsce. Zabił swoją własną
siostrę. Tą, którą zamierzał chronić i wychowywać. Leżała przed nim rozcięta i
martwa, kiedy on krztusił się łzami. Wyszedł z sali operacyjnej i zdjął
rękawiczki. Wychodząc, wziął w dłoń krzyż ze ściany i rzucił na podłogę.
Zniszczył go. Zniszczył go tak samo, jak Bóg zniszczył jego życie. I tak serce
lekarza zamieniło się w kamień, nieczułe na dobro tego świata, a imię jego
Simon Isnt. Czy znajdzie ukojenie w wyniesieniu? Kto wie? – Z tymi słowami
nożyczki raz jeszcze przecięły sznurki marionetkowego Simona, by ten spadł za
teatrzyk.
Nikt nie chciał się odzywać,
siedzieliśmy w tej obezwładniającej ciszy. Simon nie chciał by ktokolwiek się
dowiedział że doprowadził do śmierci swojej siostry. To był powód dla którego
zniszczył gramofon.
- To
co? Jakieś przemyślenia? Ktoś chce się wypowiedzieć na ten temat? –
Zapytał z uśmiechem Charles.
- To
okropne, że to wszystko w sobie dusił… To nie mogło się dobrze skończyć, biedak.
– Yukino patrzyła w podłogę. Niby była psycholożką, ciekawe czy miała jakąś
głębszą analizę sytuacji Simona.
- Julio,
znaliście Jake’a, jeśli jego historia się zgadzała to Simona również musiała. –
Bleslav raz jeszcze złapał się za brodę.
- Już
mówiłam, winyl Jake’a nie kłamał, ostatnie sceny to było nasze pierwsze
spotkanie. Dokładne, co do słowa. – Dziewczyna brzmiała na bardzo
smutną.
- Chodźmy
już stąd, to był długi dzień, potrzebujemy odpoczynku. – Cieszyłem się
z troski Alvaro o innych. Była miłą odmianą do napięcia jakie było między
wszystkimi od kilku ostatnich godzin.
Wszyscy
zaczęli wychodzić z pokoju dziecięcego, chwilę później byłem w drodze do mojego
pokoju.
- Hej
Thomas, poczekaj chwilę. – Odwróciłem się by ujrzeć Sebastiana
stojącego kilka kroków ode mnie. Spojrzałem na korytarz za nim, jego mieszkanie
było koło mojego… więc czemu podszedł do mnie z drugiej strony? – Nie
chciałbyś pójść ze mną i kilkoma innym osobami do restauracji?
Byłem
bardzo zmęczony, ale nie potrafiłem odmówić komukolwiek, zwłaszcza że Sebastian
starał się trzymać wszystkich w ryzach.
- W
porządku, ale właściwie to po co? – Minąłem Sebastiana, a ten dorównał
mi kroku. – Hej a… co robiłeś po drugiej stronie korytarza?
- O
czym ty mówisz? – Wyglądał na zakłopotanego. – A,
odprowadzałem… Antona… – Szkoda że jego maska zasłania mu twarz,
ciężko go odczytać w ten sposób, ale zgaduje że się zarumienił, nie oceniam, to
całkiem urocze że się lubią. Też chciałbym mieć tutaj takiego przyjaciela… może
Habber chciałby zostać moim kolegą albo Matthias, on wydaje się być strasznie
przygnębiony tym całym pobytem tutaj, może uda mi się go jakoś rozweselić.
– Słuchasz mnie?
- Uhm,
tak, jasne… ale mógłbyś powtórzyć?
- Sunny
kazała przekazać że organizujemy spotkanie, będą na nim wszyscy oprócz tej
całej „Loży” oraz Adalberta.
- Czemu
nie będzie Bleslava?
- Bo
to psychopata.
- A,
okej. – Nie chciałem drążyć, nie widziałem analityka jako kogoś kogo
powinniśmy się bać, pomógł podczas procesu.
W drodze
do restauracji zgarnęliśmy jeszcze Alvaro oraz Matthew, którzy rozmyślali o
czymś przy kominku. Całą czwórką weszliśmy do jadalni i usiedliśmy przy jednym
ze stołów. To pomieszczenie wyglądało o wiele upiorniej w nocy, mrok kumulował
się na granicy ze światłem wiszącym nad naszym stołem, tworząc atmosferę jakby
ciemność nas otaczała.
- No
dobra… to czego się napijecie? – Krótką ciszę przerwał Sebastian,
wstając od stołu. – Alvaro?
- Ty
już wiesz czego. – Przez jego maskę było widać lekki uśmiech. Dobrze
że chociaż on był w humorze. Reżyser naprawdę jest podporą dla każdego w tym
miejscu.
- Jasne,
jasne, a ty Matthew?
- Herbata. –
Chłodna, krótka odpowiedź. Kontrast między tą dwójką był naprawdę zdumiewający.
- Ooookej,
nie powiem że tego się nie spodziewałem jak zapraszałem was na picie… ale co
kto woli. Tom?
Zastanawiałem
się chwilę czego bym się napił, lista napoi przeleciała mi w głowię ale nie
miałem pomysłu…
- Wezmę
piwo. – Sebastian zniknął w ledwo widocznych drzwiach do kuchni. Tak naprawdę
nie miałem jakiejś specjalnej ochoty na picie, alkohol nie był moim sposobem na
radzenie sobie ze stresem… Wyciągnąłem kilka wcześniej przygotowanych części
urządzeń, śrubki i śrubokręt. Nie mogłem się oprzeć chęci majstrowania przy
czymś, czułem się wtedy o wiele lepiej. Z urządzeniami było łatwiej niż z
ludźmi, one nie wymagały uwagi czy odpowiedniego dobierania słów, tak jest
łatwiej. Kiedyś obraziłem pewną dziewczynę, mówiąc coś bez namysłu… to była
pierwsza i ostatnia randka z nią. Ciekawe jak sobie teraz radzi… Uniosłem głowę
znad części i zauważyłem jak Alvaro i Matthew patrzą na mnie w ciszy. – Przepraszam?
Czy ja wam… przeszkadzam? – Ostatnią rzeczą jakiej bym teraz chciał to
być kulą u nogi kogokolwiek.
- Nie,
my tak tylko się zastanawiamy co składasz. – Zapytał reżyser, nie
ukrywał zaciekawienia, standuper zresztą też nie.
- Sam
jeszcze nie wiem będąc szczerym, będę tak skręcał to coś, aż mnie natchnie na
jakiś konkret. – Zaśmiałem się lekko.
- I
ty tak zawsze bez planu? – Matthew nie brzmiał na przekonanego.
– Strata czasu i...
- Proszę,
nie mów w taki sposób o tym co robię. Ja tego tak nie widzę, improwizacja to
sztuka tworzenia rzeczy na poczekaniu, eksplozji inwencji twórczej,
niespodziewanego ataku pomysłu. Tak widzę improwizację, tworzenie czegoś z
niczego, ulepszanie istniejących rzeczy do robienia niemożliwego. Granicę nie
istnieją i zawsze można stać się lepszym… Tak myślę. – Spojrzałem
prosto w oczy Matthew, nie byłem zły na standupera, ale dla zaakcentowania
mojej wiary w moje słowa, zmarszczyłem brwi. Nie wiem czy to widział ale
chciałem wyglądać na zdeterminowanego.
-…
Poniekąd cię rozumiem, przepraszam za to, Thomas. – Mężczyzna w złotej masce odwrócił głowę w innym kierunku.
- Ale
muszę przyznać że trochę ciężko się to robi jedną ręką. – Zaśmiałem
się, jednak moim towarzyszą nie było tak do śmiechu z mojego żartu.
- Okej,
wszyscy, do dna. – Niedźwiedź postawił tacę na stolę, na której
znajdowały się 2 butelki wódki, kieliszek, ogromny kufel piwa i dzbanek z
herbatą wraz z filiżanką.
- Hm…
nie przyniosłeś cukru… – zauważył Matthew.
- Już
posłodziłem, jak chcesz cytrynę, mleko czy co tam jeszcze można dać do herbaty,
to już będziesz musiał sam po to pójść, przepraszam.
- Cukier
wystarczy. – Skwitował standuper.
- NO
ALVARO! To po małym! – Ryknął Sebastian
- Po
małym! – Niedźwiedź nalał wódki do kieliszka reżysera, tak że się
trochę rozlało. Widzę, że od serducha! Chyba trochę już wypiłeś, co? –
Zaśmiał się Alvaro.
- No
a jakże inaczej. Praktycznie w ogóle nie piłem jeszcze.
- To
powiedz „Gibraltar”.
- Gibar…
Gibal… Gilbartar… a chuj ci. – I niedźwiedź wychylił z butelki,
niemalże ją opróżniając.
- To
dlatego przyniosłeś tylko jeden kieliszek? – Zapytałem, zszokowany
zachowaniem Copa.
- No
przecież nie dam Alvaro się spić przed tym spotkaniem w sprawie „Loży”, a
pamiętam jak leżał pod stołem podczas imprezy. Tylko dwa kieliszki dla ciebie,
mój drogi… – Wskazał na reżysera, ten tylko oparł brodę na ręce i
zaśmiał się.
- Dobra,
masz mnie. Nie mam najsilniejszej głowy.
Butelkę
później, Sebastian próbował nam udowodnić że jest w stanie zrobić salto z wieży
ze stołów, Alvaro który go jakimś cudem przekonał że nie ma takiej potrzeby
postanowił zabrać go do jego pokoju żeby się szybko ocucił. Siedzieliśmy tak we
dwójkę z Matthew. Unikaliśmy swoich spojrzeń, robiło się bardzo niezręcznie
kiedy nie było już tych hałaśliwych typów z nami… Na tacy zauważyłem jednak coś
co przykuło moją uwagę. Był to niewielki otwieracz do butelek. Musiałem go
mieć, był mały, na pewno wejdzie do jednej z moich kieszeni, sięgnąłem po niego
powoli. Standuper to zauważył ale nie mogłem nim się teraz przejmować. Złapałem
przedmiot i zwinnym ruchem wrzuciłem do jednej z kieszeń w moim pasie
narzędziowym. Był to mój najcenniejszy element garderoby, ceniłem go sobie
ponad moje własne życie.
- Czy
ty jesteś kleptomanem? – Zapytał mnie Matthew.
- Hm?
Nie, chyba nie. Po prostu… nigdy nie wiesz kiedy coś takiego może ci się
przydać, okej? Warto nosić ze sobą takie rzeczy. Kto wie kiedy może ci się
przydać zapalniczka, nożyczki, pęseta albo na przykład otwieracz do
butelek. – Nie wyglądał na przekonanego, ale w sumie co z tego. Jeśli
kiedykolwiek mu uratuję życie, zrozumie.
- No
jak tam sobie chcesz. – Burknął. – Tak poza tym, jak twoja
ręka?
- Nijak,
nie czuję jej i nie mogę nią ruszać, ale tak ogólnie to chyba dobrze z nią. –
Spojrzałem na niego, wydawać by się mogło że się czymś stresował, może wciąż
nie czuje się dobrze po procesie. – A jak z twoją nogą? I jak się
czujesz po procesie? I ta twoja przemowa na koniec procesu, to było
niesamowite! Ty to tak na poczekaniu wymyślałeś?
- Uspokój
się, z nogą w porządku, to było tylko zadrapanie… no i bandaż
od… Jake’a bardzo pomógł. Co do procesu, nie wiem co o tym myśleć,
to nie było fair wobec barmana żeby tak zginął, to było zbyt okrutne, ale
biorąc pod uwagę z jakim rozmachem została wykonana egzekucja, mam podejrzenia
kto może stać za naszym porwaniem. Co do tej mowy na koniec, to nie było nic
specjalnego, mówiłem co mi ślina nanosiła na język. Ale chyba faktycznie się
wtedy wygadałem. – Na koniec się lekko uśmiechnął, rzadko to robił,
dlatego czułem się trochę lepiej.
- Powiedziałeś
że możesz się domyślać kto nas porwał, możesz powiedzieć kto?
- Zgaduję
że to moi…
- Um,
przepraszam panów. – Spojrzeliśmy w kierunku z którego dochodził głos,
marionetka kucharz przerwałą naszą rozmowę… Z tego co pamiętam nazywał się
Raudey. – Czy jest wśród was Pan Thomas Herring?
- To
ja. – Uniosłem lekko rękę.
- Jest
Pan proszony do skrzydła szpitalnego. Natychmiast. – Marionetka
powiedziała to dosyć obojętnym tonem.
- A
gdzie to? – Spojrzałem na Matthew, ten tylko wzruszył ramionami.
-Że co?
Nie wiecie? W porządku… zabiorę cię tam. – Teraz Raudey brzmiał
zdecydowanie na zniesmaczonego. Spojrzałem spanikowany na standupera, wyglądał
na równie zdziwionego, ale chyba zrozumiał o co mi chodziło.
- On
tak po prostu z tobą nie pójdzie. Jeśli ma iść to ze mn…
- Idzie
sam, jeśli będzie stawiał opory, to paraliż ręki będzie jego najmniejszym
problemem. A teraz ruszże się wreszcie. – Marionetka wyszła z
restauracji.
- Dzięki,
ale… poradzę sobie… chyba. – Dałem mu kciuk w górę, po czym
skierowałem się do wyjścia.
Minęliśmy drzwi do kaplicy i stanęliśmy przy
pojedynczych drzwiach, które cały czas były zamknięte. Marionetka stając na
palcach wrzuciła coś do otworu pod klamką i chwilę później szliśmy długim
jasno-oświetlonym korytarzem.
- Hej,
czy wróci mi czucie w ręce? Trochę się tym zaczynam martwić. –
Zapytałem, kucharz spojrzał na mnie, po czym dalej szedł przed siebie.
- Czy ja
ci wyglądam na lekarza?
- No
też masz białe ubrania, więc troch…
- Otóż
nie jestem lekarzem i ci na takie pytania nie odpowiem. Ten pajac ci powie, mi
nie zawracaj gitary, jasne?
- Jasne… – Westchnąłem.
Szliśmy
dalej tak korytarzem aż w końcu dotarliśmy do podwójnych drzwi, te się z
łatwością otworzyły, ukazując mi śnieżnobiałe pomieszczenie, wyłożone
kafelkami. W dwóch rzędach pod ścianami stały łóżka szpitalne, wszędzie były
szafki z przeróżnymi narzędziami oraz specyfikami. Na środku stało obrotowy
stołek na którego szczycie siedziała nowa marionetka, ubrana podobnie do
Simona, w biały kitel i fryzurą na boba. Obróciła się w naszym kierunku.
- HA?!
A ciebie kto tu wpuścił?! – Wrzasnął, zeskakując ze stołka. Zaczął iść
w naszym kierunku.
- Ja…
nie wiem w sumie, Pan kucharz chciał żebym tu przyszedł i… –
Wystraszyłem się, myślałem że miałem tu przyjść, ale widocznie to był żart ze
strony Raudey’a.
- Ty
siedź cicho! Mówię o nim! – Lekarz wskazał na marionetkę która mnie tu
przyprowadziła.
- A
co ci do tego że tu jestem, pajacu?! – Raudey podszedł na kilka
milimetrów od twarzy lalki w kitlu. – Z tego co wiem to nie mam zakazu
przybywania tu!
- Oficjalnego
nie, ale już mówiłem że ciebie nie będę obsługiwał! – Obydwie
marionetki odchyliły swoje głowy do tyłu, by po chwili zderzyć się nimi. Stałem
w szoku, nie wiedząc co zrobić. Żaden z panów nie odpuszczał i kontynuowały
wymianę ciosów. Wyglądały jak dzięcioły uderzające w drewno, albo jak kulki w
kołysce Newtona, albo jak…
- Nie
jestem tu na cholerne badania zakuty łbie!
- To
po jaką cholerę żeś tu przylazł, co?!
- Uhm…
P-przepraszam? Bo to ja nie wiedziałem jak tu t-trafić. – Podszedłem
trochę bliżej do walczących. – Pan Raudey był na tyle miły że mnie
zaprowadził. – Uśmiechnąłem się lekko, ale nogi miałem jak z waty.
- Właściwie
to co ja mam z nim zrobić? - Spytała marionetka z bobem, przestali się
zderzać głowami.
- „Ona”
kazała go zbadać, czy nie ma żadnych efektów ubocznych, wiesz, to ten co
otrzymał karę. – Już spokojniej
odpowiedział kucharz.
- Było
tak od razu! Usiądź na którymś z łóżek, zaraz się tobą zajmę, a ty WYPIEPRZAJ! –
Ostatnie słowa skierował do Raudey’a, ten o dziwo nie oponował tym razem.
Jednak tuż przy drzwiach, zatrzymał się i odwrócił w naszą stronę.
- Posprzątałbyś
tu czasem, Maulderow! – Mówiąc to włożył ręce do kieszeni spodni.
- O
czym ty gadasz?! Jest tu wysprzątane na błysk! – Odpowiedziała mu
marionetka w kitlu z drugiego końca pokoju. W momencie w którym skończył to
zdanie Raudey rozrzucił jakieś śmieci które trzymał w kieszeniach, papierowe
kulki, ogryzki i jakieś inne trudniejsze do zidentyfikowania rzeczy.
-
Pominąłeś plamkę. – Z tymi słowami
wyszedł tyłem z pokoju, nie łamiąc nawet na sekundę kontaktu wzrokowego ze
swoim oponentem.
- TY
CHOLERNA KARYKATURO KUCHARZA! PRZEROBIĘ CIĘ NA NOGĘ OD STOŁU! –
Spodziewałem się że poleci za nim w pogoń, ale lekarz tylko westchnął i wdrapał
się na stołek obok łóżka na którym usiadłem. – To chyba nie najlepsze
powitanie ale… Jestem Maulderow, Marionetka lekarz, przypisana do
skrzydła szpitalnego, w razie jakichkolwiek ran, moglibyście się do mnie
zgłosić… gdybyście byli w stanie się tu dostać oczywiście. Miło mi cię poznać.
- Uhm,
Dobry… wieczór? – Lalka uspokoiła się i nawet byłem w stanie uwierzyć
że faktycznie była lekarzem. – Więc nikt już nie zginie, jeśli ktoś
zostanie ranny?
- Oh,
ależ nie, nie wolno mi ingerować w zabójstwa ale z drugiej strony nie byłoby
interesujące oglądanie jak kaleki starają się powyrzynać, nie sądzisz? A teraz
połóż się a ja sprawdzę czy coś ci się nie pomieliło we łbie. –
Zrobiłem jak kazał, położyłem się, a ten zaczął przyklejać mi jakieś nalepki z
drucikami do czoła, skroni i kilku innych miejsc.
- Ale
nic mi chyba… nie zrobisz, co nie? – Zaśmiałem się nerwowo, trochę
panikowałem, nie wiem czemu ale źle mi się kojarzyły tego typu badania. Ta
maszyna pewnie usuwała konkretne osoby z pamięci albo topiła mózg na papkę…
albo wręcz przeciwnie, zamrażała go, albo…albo…
- Oczywiście
że nie, uspokój się, bo jeszcze urządzenie źle coś sczyta.
- Chyba
się nie lubicie z Panem kucharzem, co? – Chciałem o to zapytać, ich przepychanki w sumie były całkiem
zabawne…
- Cholerny
kuchcik od siedmiu boleści! Ale tak… nie lubimy się, łagodnie mówiąc. Przez
niego nie mam ani chwili spokoju!
- Dlaczego?
- Wy
ich pewnie nie widzieliście, ale Raudey nie pracuje sam. Ma grupę marionetek
które mu pomagają w gotowaniu dla was, ale te ciołki co chwilę coś sobie robią
w tej zasranej kuchni. To przyjdzie jakaś nadpalona, to bez kończyny czy nawet
dwóch. Raz mi nawet przyleźli z lalką bez głowy, aż dziwne że nie znajdujecie
ich kończyn w jedzeniu… – Z tą myślą konwersacja się skończyła, ale
nie powiedziałbym że mi ulżyło...
Leżałem
tak dłuższą chwilę gapiąc się w sufit, był nieskazitelnie biały, aż raził w
oczy. Kiedy Maulderow skończył pomiar, kazał mi usiąść, sprawdził mój wzrok
oraz słuch, przy okazji zadawał standardowe dla lekarza pytania typu „Jak się
nazywasz?” albo „Czy coś cię boli?”. Odpowiadałem mu szczerze, bo choć był mi
kompletnie obcy, czułem że nie ma złych zamiarów… Tak myślałem o każdej jednej
marionetce w tym kurorcie…
15
minut później byłem gotowy do wyjścia, jednak czekałem na moje wyniki. I
jeszcze interesowała mnie jedna kwestia.
- Uhm…
Panie doktorze?
- O
co chodzi? – Zapytał siedząc na obrotowym stołku.
- Czy
ja… odzyskam czucie w ręce? Nie ukrywam że trochę mi przeszkadza niemożliwość
korzystania z niej. – Błagam, niech nie mówi nie, błagam, cokolwiek,
tylko niech to nie będzie permanentna utrata kończyny… Udawałem że mnie to nie
rusza, ale w głębi duszy… naprawdę mnie to boli!
-
Spokojnie, czucie w ręce wróci, nie byłoby to fair gdybyś został
niepełnosprawnym z powodu jednego błędu… Ale minie tydzień, no może dwa, zanim
znów będziesz mógł jej używać. – Kamień
spadł mi z serca, więc to nie jest mój koniec… uspokój się Tom, wszystko w
porządku. – Możesz już iść i pamiętaj, dopóki nie otrzymacie żetonu
wstępu tutaj, drzwi pozostaną zamknięte.
- W
porządku, do widzenia. – Lalka nic mi nie odpowiedziała, minąłem próg
i wróciłem tym samym, długim korytarzem.
Prześlizgnąłem się przez drzwi do holu
głównego, rozejrzałem się i nikogo nie zauważyłem…
- Tom-Tom! –
Wrzasnął Charles, podchodząc do mnie zza filaru, jego głos mnie wystraszył,
odruchowo się cofnąłem i plecami dopchnąłem drzwi skrzydła szpitalnego,
usłyszałem głośne kliknięcie. – Co tam robiłeś? Z resztą jak żeś
otworzył te drzwi, myślałem że były zamknięte.
- No… więc
ja… – Nie wiedziałem co powiedzieć,
powinienem wyznać prawdę tłumaczowi? Nie ufałem mu jakoś bardzo, ale nie uważałem
tej informacji za jakoś szczególnie groźną… – Byłem w skrzydle
szpitalnym, jest za tymi drzwiami. Ale już tam nie wejdziesz. –
Charles mimo to spróbował otworzyć drzwi, które tym razem stawiały opór. Braid
westchnął:
- Wiesz
Tom, idziesz sobie spokojnie na umówione spotkanie i nagle widzisz jak ktoś
wychodzi z „niby” zamkniętego obszaru… jak myślisz, jak powinienem zareagować?
- Wysłuchać
prawdy, którą mówi ta osoba? – Lekko się uśmiechnąłem, jednak chyba
nie tego oczekiwał Charles. Pięść mężczyzny przeleciała tuż obok mojej głowy,
zatrzymując się na ścianie za mną. Wzdrygnąłem się, spojrzałem na długie ramię
tłumacza. Na pierwszy rzut oka, tego nie widać, ale ręce Charles’a były bardzo
umięśnione. Przełknąłem ślinę, niemalże się nią krztusząc.
- Ostrożnie
dobieraj słowa, Tomcio, albo inaczej sobie pogadamy. – Jego kamienny
wyraz twarzy dodawał tylko czynnika grozy. – Nie wspomnę o tym reszcie,
ale po spotkaniu mi o tym wszystkim ładnie opowiesz, zgoda? – Znowu
wrócił do uśmiechania się. Przyprawiło mnie to o dreszcze. – Zgoda,
Herring?
- Z-zgoda. –
Wymruczałem, wstydziłem się sam siebie, że tak łatwo mu uległem.
- W
porząsiu! To chodźmy na spotkanko, co ty na to, Tom-Tom? – Znowu to
przezwisko…
- Mógłbyś
nie nazywać mnie „Tom-Tom”? – Poczułem jego ramię na moich barkach.
- Haha,
zabawny jesteś. – I tak poszliśmy na spotkanie dotyczące „Loży”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz